wtorek, 28 sierpnia 2012

Szczęście



Sobotni poranek, dookoła cisza. Prawdziwa cisza, w której słychać pająka sunącego po pajęczynie delikatnie dzwoniącej kroplami rosy. Słońce zawieszone między czyimś wczoraj a moim dziś, buja się na krawędzi świata, przedłużając zatwierdzenie świtu. Powietrze, nienasycone jeszcze zapachami nowego dnia, pachnie sobą. Jestem. Przez krótką chwilę jestem, zanim znowu będę… Jednak gdzieś na granicy zmysłu, tam gdzie promienie niezdecydowanego słońca dotknęły kolejnego dnia, wyczuwam delikatny, torfowy zapach zaoranej ziemi. Kolejny promień i czuję zapach unoszącej się parą kropli rosy oraz cięższy, bogatszy zapach jej bliźniaczki wnikającej w ogrodowy mech. Za chwilę dołączą do nich zapachy trawy, pisku, kamieni, kory drzew, rozgrzewających się dachów okolicznych domów i psiej sierści tarmoszonej wypoczętą ręką czlowieka. Słońce – jak dyrygent – pilnuje wejścia poszczególnych sekcji i solistów. Jest dyrygentem wybitnym, wymagającym i nie znoszącym sprzeciwu, charyzmatycznym i rozumiejącym intencję Autora, dzięki czemu ascetyczny poranek utworu jest tak samo ekscytujący i przykuwający uwagę, jak jego przepełniony treścią wieczorny finał („Bolero” M. Ravela).


Zanim wejdę do domu, jeszcze przez chwilę bawię się jak w dzieciństwie w „Ciepło – Zimno”. Zimne mam stopy stojące na terakotowych schodach śpiącego na ziemi tarasu. Owiewa je chłodne, nocne powietrze, uciekające w popłochu przed nadchodzącym słońcem, chłód czuję w okolicy kolan i ud, głowę natomiast mam gorącą, zanurzoną w słonecznej koronie. Przez chwilę składam się z dwóch części: ciepłej i zimnej, jestem jak termiczna figura karciana, góra jest jasna i gorąca, dół zimny i mroczny. Gdy po krótkiej walce światło i ciepło ogłaszają zwycięstwo, czuję, jak mrok pełznie powoli po moim udzie i wsącza we mnie, ocierając się niby od niechcenia o serce… 

Wracam do domu. Siadam pod drzwiami pokoju mojego synka. Jak co dzień przykładam do nich dłonie, przytulam policzek i czuję jego ciepło oraz rytm spokojnego oddechu. Drzwi nieznacznie uginają się oddając siłę uderzeń jego serca. Przepełnia mnie miłość, która zaskakuje mnie każdego dnia. Czy tego chce, czy nie – płaczę, płaczę z radości, ze smutku, ze strachu i w nadziei, te drzwi widziały więcej moich łez niż lustro, słyszały więcej modlitw niż niejeden ołtarz. To moja jedyna chwila słabości.

Chwilę później w samochodzie otwieram okna i oddycham głęboko ciągle chłodnym powietrzem poranka, wzbogaconym benzynowymi oddechami drzemiących w ciszy samochodów. Przekręcam klucz w stacyjce i słyszę cichy pomruk budzącego się silnika. Włączam muzykę i ruszam. Słońce świeci mi prosto w twarz. Powoli, z półotwartymi powiekami nabieramy prędkości. Na ramionach, twarzy i szyi czuję wiatr. Muzyka, narastająca z każdą minutą, zagłusza myśli i lęki, usypia wczorajsze niespełnione marzenia i zawiedzione nadzieje. Zeruje mnie. Jedna z bohaterek czytanych przeze mnie książek, szukała swojego słowa, słowa, które jako jedyne opisało by ją najdokładniej. Jej słowo to: ATTRAVERSIAMO, moje - DROGA. Droga bez celu, bez czasu, bez konieczności. Świat i ludzie zdarzający się w trakcie. Zawsze ważni, interesujący, barwni, z historiami i opowieściami, które trudno byłoby wymyślić. Uwielbiam być w drodze, podczas której mam czas na herbatę z malinami w przydrożnym barze i na rozmowę z człowiekiem liczącym drzewa w Bieszczadach, badającym i przywracającym do życia zapomniane łemkowskie wsie, organizującym koncerty jazzowe w bieszczadzkiej kawiarni z kawą i wyborem win, jakich nie powstydziłyby się najlepsze francuskie restauracje. W drodze czas zaczyna inaczej płynąć, a ja wysłuchuję opowieści o umierającym ojcu bezgłośnie wybaczającym córce lata milczenia, o pilocie który ratuje życie córki przyjaciół, przywożąc w żołądku eksperymentalny lek na raka, o utraconym i odzyskanym wzroku poznańskiego taksówkarza, o rodzinnych tragediach i spełnionych marzeniach. I choć nie pamiętam imion bohaterów wysłuchanych historii, to pamiętam ich twarze oraz budującą się między nami intymność, umożliwiającą mi poznanie fragmentów ich życia.  

Droga i te pierwsze godziny dnia są tylko moje i muszę zmieścić się w nich cała. Z każdym kilometrem nabieram rozpędu i sił na kolejny tydzień. Gdy około 10:00 piję kawę z mlekiem w przydrożnym barze, wiem że zaczynam od początku, a skoro tak, to zanurzając usta w gorącym płynie ciekawie rozglądam się za kolejnymi historiami.

blueme

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz