Sobotni poranek, dookoła cisza.
Prawdziwa cisza, w której słychać pająka sunącego po pajęczynie delikatnie
dzwoniącej kroplami rosy. Słońce zawieszone między czyimś wczoraj a moim dziś,
buja się na krawędzi świata, przedłużając zatwierdzenie świtu. Powietrze,
nienasycone jeszcze zapachami nowego dnia, pachnie sobą. Jestem. Przez krótką
chwilę jestem, zanim znowu będę… Jednak gdzieś na granicy zmysłu, tam gdzie
promienie niezdecydowanego słońca dotknęły kolejnego dnia, wyczuwam delikatny,
torfowy zapach zaoranej ziemi. Kolejny promień i czuję zapach unoszącej się parą
kropli rosy oraz cięższy, bogatszy zapach jej bliźniaczki wnikającej w ogrodowy
mech. Za chwilę dołączą do nich zapachy trawy, pisku, kamieni, kory drzew,
rozgrzewających się dachów okolicznych domów i psiej sierści tarmoszonej
wypoczętą ręką czlowieka. Słońce – jak dyrygent – pilnuje wejścia
poszczególnych sekcji i solistów. Jest dyrygentem wybitnym, wymagającym i nie
znoszącym sprzeciwu, charyzmatycznym i rozumiejącym intencję Autora, dzięki
czemu ascetyczny poranek utworu jest tak samo ekscytujący i przykuwający uwagę,
jak jego przepełniony treścią wieczorny finał („Bolero” M. Ravela).
Zanim wejdę do domu, jeszcze
przez chwilę bawię się jak w dzieciństwie w „Ciepło – Zimno”. Zimne mam stopy
stojące na terakotowych schodach śpiącego na ziemi tarasu. Owiewa je chłodne,
nocne powietrze, uciekające w popłochu przed nadchodzącym słońcem, chłód czuję
w okolicy kolan i ud, głowę natomiast mam gorącą, zanurzoną w słonecznej
koronie. Przez chwilę składam się z dwóch części: ciepłej i zimnej, jestem jak
termiczna figura karciana, góra jest jasna i gorąca, dół zimny i mroczny. Gdy po
krótkiej walce światło i ciepło ogłaszają zwycięstwo, czuję, jak mrok pełznie powoli
po moim udzie i wsącza we mnie, ocierając się niby od niechcenia o serce…
Wracam do domu. Siadam pod
drzwiami pokoju mojego synka. Jak co dzień przykładam do nich dłonie, przytulam
policzek i czuję jego ciepło oraz rytm spokojnego oddechu. Drzwi nieznacznie
uginają się oddając siłę uderzeń jego serca. Przepełnia mnie miłość, która zaskakuje
mnie każdego dnia. Czy tego chce, czy nie – płaczę, płaczę z radości, ze
smutku, ze strachu i w nadziei, te drzwi widziały więcej moich łez niż lustro,
słyszały więcej modlitw niż niejeden ołtarz. To moja jedyna chwila słabości.
Chwilę później w samochodzie otwieram
okna i oddycham głęboko ciągle chłodnym powietrzem poranka, wzbogaconym benzynowymi
oddechami drzemiących w ciszy samochodów. Przekręcam klucz w stacyjce i słyszę
cichy pomruk budzącego się silnika. Włączam muzykę i ruszam. Słońce świeci mi prosto
w twarz. Powoli, z półotwartymi powiekami nabieramy prędkości. Na ramionach,
twarzy i szyi czuję wiatr. Muzyka, narastająca z każdą minutą, zagłusza myśli i
lęki, usypia wczorajsze niespełnione marzenia i zawiedzione nadzieje. Zeruje
mnie. Jedna z bohaterek czytanych przeze mnie książek, szukała swojego słowa,
słowa, które jako jedyne opisało by ją najdokładniej. Jej słowo to: ATTRAVERSIAMO, moje - DROGA. Droga
bez celu, bez czasu, bez konieczności. Świat i ludzie zdarzający się w trakcie.
Zawsze ważni, interesujący, barwni, z historiami i opowieściami, które trudno
byłoby wymyślić. Uwielbiam być w drodze, podczas której mam czas na herbatę z
malinami w przydrożnym barze i na rozmowę z człowiekiem liczącym drzewa w
Bieszczadach, badającym i przywracającym do życia zapomniane łemkowskie wsie,
organizującym koncerty jazzowe w bieszczadzkiej kawiarni z kawą i wyborem win, jakich
nie powstydziłyby się najlepsze francuskie restauracje. W drodze czas zaczyna
inaczej płynąć, a ja wysłuchuję opowieści o umierającym ojcu bezgłośnie
wybaczającym córce lata milczenia, o pilocie który ratuje życie córki
przyjaciół, przywożąc w żołądku eksperymentalny lek na raka, o utraconym i
odzyskanym wzroku poznańskiego taksówkarza, o rodzinnych tragediach i
spełnionych marzeniach. I choć nie pamiętam imion bohaterów wysłuchanych historii,
to pamiętam ich twarze oraz budującą się między nami intymność, umożliwiającą
mi poznanie fragmentów ich życia.
Droga i te pierwsze godziny dnia
są tylko moje i muszę zmieścić się w nich cała. Z każdym kilometrem nabieram
rozpędu i sił na kolejny tydzień. Gdy około 10:00 piję kawę z mlekiem w
przydrożnym barze, wiem że zaczynam od początku, a skoro tak, to zanurzając
usta w gorącym płynie ciekawie rozglądam się za kolejnymi historiami.
blueme
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz