wtorek, 30 października 2012

Pisianie*



Patrzę na Małego, siedzącego jeszcze w łóżku, jak zwykle ze zdjętymi skarpetkami, zwichrzonymi włosami, pachnącego snem i ciepłem małego, rozciągającego się leniwie ciałka i dyskretnie ocieram łzy. Co prawda nie mamy już czasu, za chwilę kolejny dzień ruszy z kopyta, ale chcę choć jeszcze przez chwilę zatrzymać poranek.

 - Może chciałbyś jeszcze pospać albo poleżeć w łóżeczku, ja się ubiorę, zrobię śniadanie i przyjdę po ciebie, co? – składam mu propozycję, jaką sama chciałabym usłyszeć.
- Nie, ja idę tam. Ja chcę pisiać! – Młody w ułamku sekundy wstaje i jest gotowy do wyjścia z pokoju.

czwartek, 18 października 2012

Tatuuuuuuuuuuuuuuuuuuu!



- Tatuuuuuuuuuuuuuuuuuuu! Tatu!!! Taaaaaaaaaaaaaaaatu!
Rozlega się od trzech dni z pokoju Młodego, mniej więcej o 7:00 rano. Ale dzisiaj mój prywatny budzik zawył o 6:25, brutalnie wyrywając mnie z objęć Morfeusza i ciskając bezceremonialnie w rozwartą ziewaniem paszczę codzienności. Muszę przyznać, ze potrzebowałam chwili, żeby przypomnieć sobie, kim jestem i co tu robie, i w zasadzie gdzie to TU jest. Kiedy ja szukałam trzech punktów do kreślenia siebie w czasie i przestrzeni, Młody wył dalej:
- Tatuuuuuuuuuu! Tatuuuuuuuu! Oć!!!

poniedziałek, 15 października 2012

Acki, żlowiec! - Łapiemy słońce!


 Łapiemy słońce! Ostatnie dni były piękne i nawet lekki wiatr nad Zalewem Zegrzyńskim nam nie przeszkadzał. Maluch brykał sobie po (prawie) zielnej trawce, wdrapywał się na wszystko, na co dało się wdrapać i zjeżdżał ze wszystkiego, co tylko chciało nieść z poślizgiem jego pupę. Nawet zwierzęta z mini zoo nie budziły w nim tak wielkiego zainteresowania, jak umieszczona na tyłach Karczmy drewniana konstrukcja, przypominająca roztrzaskany żaglowiec piracki. Dzięki niej w słowniku Młodego pojawiło się kilka nowych słów.
- Mamu TO! – krzyczy Mały i przedziera się przez zapadające w zimowy sen rośliny, otaczające niedyży plac zabaw na tyłach Karczmy.
- To jest statek – odpowiadam, uśmiechając się do tyłu oddalającej się szybko głowy Malucha.
- Statek!!! Tam, ja, szybko – wyrzuca z siebie i już pędzi po bruku na złamanie karku.
- To nie statek – prostuje moja przyjaciółka O. – To żaglowiec – piracki żaglowiec!
Młody staje i patrzy na nas przeciągle.
- Mama, to alowiec! Acki, żlowiec! – z poważną miną poucza mnie moje dziecko, po czym tup, tup, tup wspina się po nieregularnej drabince, prowadzącej na pochylony na lewą burtę „wrak”. Jeszcze trzy miesiące temu, musiałam mu pomagać, a teraz… teraz nadążyć za nim nie mogłam. Wszędzie było go pełno, a najwięcej przy kole sterowym. Nie wypuszcza go z rąk, do momentu, jak uderzył się w nos rumbem – Witamy na pokładzie Majtku!

wtorek, 9 października 2012

Siad!!! – czyli migawki z przedszkola ;-)



To, że dzieci potrafią zadziwiać, wiedzą nie tylko rodzice owych dzieci, ale chyba wszyscy, którzy mieli okazję pobyć z Maluchami choćby kilka chwil. Oczywiście im dłużej, tym obserwacje ciekawsze ;-) Od siebie dorzucę, że prawdziwa zabawa zaczyna się, gdy Maluch zaczyna porozumiewać się z otoczeniem na poziomie wczesno-zdaniowym ;-) Opisywanie świata za pomocą bardzo ograniczonego zasobu słów musi, po prostu musi zdumiewać trafnością i logiką językową stosowaną przez dzieci. A jak do tego dochodzi jeszcze nauka zasad zachowania w szeroko pojętym społeczeństwie, to szczęka może zaboleć od zbyt częstego lądowania na podłodze ;-) Od pewnego czasu obserwujemy u Młodego przyspieszenie tego zdumiewającego procesu adaptacyjnego i czasami musimy bardzo starać się nie parsknąć śmiechem, kiedy on ze śmiertelną powagą powtarza nasze akcent, gesty, czy modulację głosu oraz wydaje polecenia swoim rówieśnikom w kwestii co wolno, a czego nie wolno robić. Robi to z pełnym przekonaniem, z gorliwością neofity, gotowy posunąć się o wiele za daleko, byle zasada została zastosowana, tak jak nauczyła mama ;-) Oczywiście nie możemy śmiać się oficjalnie, ponieważ wtedy nasz mały Gargulec zamyka się w sobie, wewnętrznie i zewnętrznie, np. zamyka oczy i udaje, że śpi, donośnie chrapiąc. Ot taki sobie mechanizm obronny, stosowany również w towarzystwie osób nowych lub też rzadko widywanych.

piątek, 5 października 2012

Hau, hau, miiiiau ;-)



Kiedy przeczytałam, że dzisiaj jest Międzynarodowy Dzień Zwierząt od razu przypomniało mi się zwierzę, które naprawdę kochałam – kocica Czarna Inez

W rodzinnym domu miewaliśmy psy oraz okazjonalnie rybki, choć domowy survival wytrzymywały tylko te najtwardsze – glonojady. Akwarystyka z jej pięknymi podwodnymi ogrodami, zamieszkiwanymi przez tęczowych i egzotycznych mieszkańców, pozostała na zawsze w sferze marzeń nieosiągalnych. Lepiej nam szło z psami. I choć ostatnie lata spędziły z nami dwa kundle: Brutus - mieszanka wilka z dobermanem (ten to miał charakter!) oraz Nuka – mieszaniec chyba wszystkiego, co miało cztery łapy i zaliczało się do psów, znaleziona jako kilkudniowy szczeniak, zimą, w śniegu pod garażami (nigdy nie przestanę się dziwić ludzkiej bezduszności i okrucieństwu), to do rodzinnej legendy przeszedł ogromny, długowłosy owczarek niemiecki o dźwięcznym imieniu: BAS. 

środa, 3 października 2012

Ja mniam, mniam! – czyli migawki z przedszkola ;-)


Młody od września chodzi do przedszkola. W wrześniu skończył 2 latka i 8 miesięcy. Na początku było nam obojgu bardzo trudno, on nie chciał i ja sercem też nieszczególnie, choć rozum mówił, że dla jedynaka to dobra szkoła życia i samodzielności ;-) Przez pierwszy tydzień odprowadzałam Młodego sama, chcąc jego uspokoić i być pewna, że robię dobrze, a przedszkole, a szczególnie CIOCIE spełniają pokładane w nich nadzieje, czyli, że są ciepłymi, ale energetycznymi osobami. Wszystko odbyło się książkowo.

Młody:
- dwa tygodnie płaczu, trzymania się mojego ubrania, szyi, rąk itp.;
- dwa tygodnie zaklęć: Mamu nie! Mamuuuuuuuuu oć tu! Mamuuuuuuu nie tup, tup pracy! Musiaaaaaaaa…!!!!

Ja:
- dwa tygodnie przyklejonego do twarzy uśmiechu;
- dwa tygodnie ryku w samochodzie;
- dwa tygodnie głuchnięcia na rozpaczliwe krzyki Młodego;
- dwa tygodnie sms-ów do przedszkola, czy wszsytko OK.?
- dwa tygodnie uczenia się nowego rozkładu dnia i organizacji poranka!

Teraz jest już OK, ale codziennie, z małymi modyfikacjami,  odbywamy tę samą rozmowę:

- Mama, ja nie szkola, ja tu sam. – Młody patrzy na mnie szklistym wzrokiem.
- Chcesz zostać sam w domu? – pytam nieco zdumiona samym pomysłem.
- Tak, ja tu sam!  - potwierdza entuzjastycznie Mały, a w jego głosie słychać budzącą się nadzieję, którą ja za chwilę bezdusznie gaszę.
- Kochanie, rano każdy gdzieś idzie. Tatuś poszedł do pracy, ja idę za chwilę do pracy, a ty do przedszkola. Będzie fajnie!
- Nie fajnie. – mówi Mikrob zrezygnowanym głosem i zaszywa się w najdalszym kacie z zabawkami.
- Przecież tam są zabawki, dzieci… - próbuję zachęcić go kolorowym obrazkiem, jednocześnie malując oko i popijając parzącą usta kawę.
- Nie ma! – odkrzykuje Mały, przejeżdżając pociągiem przez „tunel czasu”.
- Nie ma dzieci? – pytam z lekkim niedowierzaniem.
- Nie ma.  – słyszę spokojne potwierdzenie
- A gdzie są? – zapędzam Młodego w kozi róg.
- Ja mniam, mniam dzieci – spokojnie odpowiada Mały i patrzy mi lekko wyzywająco w oczy…

Blueme ;-) 

poniedziałek, 1 października 2012

No ustaw się…!


W fotografiach jest coś takiego, co powoduje, że mam ściśnięte gardło a z oczu leją się łzy me czyste rzęsiste ;-) Leją się, bo tak intensywnie patrzę, że nawet mrugać przestaję, żeby nie stracić nic z obrazu. I pomyśleć, że jakiś czas temu fotografia mogła dla mnie nie istnieć, stanowiła raczej efekt męczącego obowiązku wystawania pod pomnikami, kamienicami, zamkami, na górskich szczytach i w innych miejscach uznawanych za atrakcje turystyczne. Uwierała jak czerwona pineska na mapie głosząca  - TU BYŁAM. Zamiast okoliczności, w jakich zostały zrobione zdjęcia, pamiętam wieczne kłótnie podczas rodzinnych wycieczek, kiedy ja chciałam chłonąć otoczenie, dotykać rozgrzanych kamieni mniej i bardziej starożytnych budowli, oglądać eksponaty w muzeum (o dziwo jako dziecko uwielbiałam muzea i na szczęście do tej pory je lubię, zwłaszcza zapach przechowywanych w nich wieków i ciszę), chciałam smakować dziwnie wyglądające potrawy, poobserwować ludzi, tak podobnych, a jednocześnie tak różnych, chciałam pozaglądać w okna, ale nie mogłam. Za moimi plecami, nad głową, tuż przy uchu wiecznie brzmiało: No ustaw się, tam pod tym pomnikiem/zamkiem/murkiem/itp. Stań prosto, stań ładnie (królestwo dla tego, kto powie, co to znaczy), nie wygłupiaj się, uśmiechnij się… A we mnie z każdą komendą coraz bardziej burzyła się krew. Ponadto TEN APARAT! Tata miał Zenita, a dla mnie wtedy szczytem marzeń był polaroid. Oczywiście teraz za staruszka Zenita i alchemiczne umiejętności zdobywane w ciemni wiele bym oddała, ale cóż mądry Polak po szkodzie ;-)

Korzystając z własnego doświadczenia, staram się robić Młodemu zdjęcia „przy okazji”, oczywiście często sama tę okazję stwarzając ;-) Niestety, co stwierdzam z żalem, za Młodym coraz bardziej nie nadążają ani moje umiejętności ani sprzęt, którym dysponuję, na szczęście jednak nadąża jeszcze wyobraźnia ;-) A że mam, jak już wspomniałam, naturę zadaniową, to zaczęłam szukać nowego aparatu oraz kursu, który poradziłby sobie z materią tak oporną, jak ja ;-) Aparat, już wiem, że będzie musiał poczekać, ale kurs jest w zasięgu możliwości. Akademię Fotografii Dziecięcej znalazłam dawano temu, chyba zaraz po powrocie z urlopu macierzyńskiego. Zachwyciły mnie wtedy zdjęcia robione przez jej kursantki, zwłaszcza, że wyraźnie widoczny był progres pomiędzy zdjęciami zgłoszonymi jako początkowe i tymi wykonanymi na przestrzeni kilku miesięcy od rozpoczęcia nauki. Na zdjęciach zmieniała się nie tylko technika, umiejętność obróbki zdjęć, wyczucie chwili, nastrój zdjęcia, czy spojrzenie na modela czy otoczenie ale przede wszystkim opowieść, jaka za nimi stała. Zdjęcia z poziomu „rejestracji tu i teraz” przechodziły na poziom „opowieści o tu i teraz”. Na nowszych zdjęciach widoczne były cudownie uchwycone chwile wspólnych zabaw, w których ciągle pobrzmiewał radosny śmiech, moment zatrzymania i skupienia, jaki może być udziałem tylko dzieci, zdziwionych ciągle jeszcze nowym światem, czy smutku, którego nie nauczyły się jeszcze ukrywać. W Akademii  przekonuje mnie również podejście jej twórczyni do kobiet, chcących uczyć się fotografowania. Jest w pełni profesjonalne, ale jednocześnie „ludzkie”, ciepłe i pełne zrozumienia. Dla zainteresowanych na stronach Akademii podane są wszystkie niezbędne informacje, nic tylko zapisać się i brać się do nauki ;-)

Dzięki kursowi będę mogła sprawdzić, czy to co czuję trzymając w rękach aparat, albo oglądając tysiące zdjęć w albumach, Internecie, czy różnych wydawnictwach książkowych jest tylko chwilowym kaprysem mojej słomianej natury, czy też odnalezioną formą wyrazu, która pozwoli opowiadać o moim świecie bardziej wieloznacznym językiem, jakim jest obraz. Nie powiem, kiedy zacznę kurs, pewnie jeszcze chwilę przyjdzie mi na to poczekać, mam jednak cichą nadzieję, że w pewnym momencie będzie to choć odrobinę widać ;-)

Blueme