czwartek, 12 grudnia 2013

Herbatka

- Mamuuuuuuuuuuuuuuuuu, zrobisz mi herbatkę?

Głos Młodego dociera do mnie gdzieś pomiędzy myciem zębów, szukaniem wiecznie wędrujących butów oraz dzwonkiem komórkowego budzika.

- Zrobię! – Odkrzykuje i przemieszczam się w kierunku kuchni, wlokąc za sobą zaplątane w supeł spodnie (?), które wieczorem, jestem tego pewna, odwiesiłam na krzesło (tak Mamo, wiem, że powinnam do szafy).

-Tylko nie gorącą! Ja bardzo nie lubię gorącej! – Młody wydaje polecenia lekko rozespanym i miauczącym głosem.

- Kochanie, przez chwilę będzie gorąca, ponieważ muszę zaparzyć herbatę, a zimną wodą się nie da – Tak, racjonalnie i spokojnie, oto najlepsza droga do dziecięcego umysłu.

- Ja nie chcę zaparzać, ja chcę bez wody! – I wracamy do świata, gdzie racjonalne argumenty odbijają się od muru zbudowanego ze: „chcę” oraz „nie chcę”.

- Bez wody? Bez wody nie będzie herbaty! – Odpowiadam, próbując przekrzyczeć szum 2000W grzałki w czajniku.

- Ja chcę bez wody!

- Ale…

- Bez wody Mamu!!! -  Młody krzyczy, aż drżą lampy nad stołem. 

- Bez wody, tak? – W moich oczach zapalają się czerwone iskry.

- Tak! – Odpowiedź pada bez wahania, bez chwili zastanowienia. 

- OK. Proszę. Oto Twoja herbata. – Podaję Młodemu bladą, anemiczną i nie przypominającą ciepłego aromatycznego napoju torebkę malinowego suszu i pędzę robić sobie makijaż, udając, że sprawę uważam za zamkniętą. Siedząc przy stole, jednym okiem obserwuję Młodego, który obraca w łapkach torebkę, nie wiedząc, jak do niej podejść, jak wybrnąć z sytuacji i jak napić się herbaty? Analiza wszystkich możliwości chwilę trwa, ale słyszę lekko stłumione:

- Mamu, ja chcę tej wody. Może być trochę gorąca.

Kolejna lekcja życia za nami: Słuchaj Mamy! Albo jak ktoś woli: Bez wody, nie ma herbaty!

Poranek trwa dalej. Obie strony zadowolone. Młody siorpie gorącą herbatę, wdychając obłoczek malinowej pary, ja czuję pedagogiczną satysfakcję. Do czasu. Siorpanie ustaje i słyszę: 

- Mamu… a czemu ja rano piję herbatkę? 

wtorek, 10 grudnia 2013

Mamu, kiedy będziesz normalną Mamu?

Takie pytanie z samego rana z ust Młodego działa na Matkę, jak uderzenie patelnią w głowę. Czuć ból, coś dzwoni i trudno dojść do siebie. A co to w ogóle znaczy „być normalną Mamu”? Patrzę na to coraz większe moje Szczęście i próbuję sama zgadnąć, „co poeta miał na myśli”? Po kilku milczących sekundach poddaję się.

- A co to znaczy Kochanie? Co to znaczy być „normalną Mamu”?

- To znaczy… to znaczy, że będziesz szybko w domu i WTEDY będziesz mogła mnie uśpić i poczytasz mi i potrzymasz mnie za rączkę i WTEDY nie będzie duchów w moim pokoju i WTEDY nie będzie patykowilków i czarownicy też nie będzie.  

Nie pytałam, skąd wie, że „normalne mamu”  tak robią.

Następnego dnia …znowu wróciłam do domu, gdy już spał, przykryłam Go kołderką, wszeptałam sny do ciepłego, pachnącego uszka, pozamykałam w klatkach z dobrych życzeń patykowilki i zrobiłam make-up czarownicom, które zapomniały, że przy odrobinie starania każda kobieta może być piękna. 


Pewnie nigdy nie będę „normalną Mamu”, ale postaram się być tak dobrą, jak to tylko możliwe, bo kocham Go najbardziej na świecie.

środa, 13 lutego 2013

Znowu się spóźnię!


Jechałam do domu tak szybko, jak tylko mogłam, niestety im bardziej dociskałam pedał gazu, tym szybciej przeskakiwały minuty w samochodowym zegarku. - Znowu się spóźnię – warknęłam do siebie, jakby to miało mi w czymkolwiek pomóc. Nie odrywając rąk od kierownicy, bezgłośnie modliłam się, żeby nic mi nie wyskoczyło pod koła, a te ostatnie zgodnie z obietnicą producenta opon, trzymały się nieoblodzonej nawierzchni na całej swojej rozpędzonej powierzchni.

Bo prawda wygląda tak, że od pewnego czasu nie mogę wrócić do domu przed wieczorną kąpielą Młodego. Niby nic takiego, tylko:
1. z pracy do tramwaju,
2. z tramwaju do samochodu,
3. z samochodu do domu, ale …

(podobno po „ale”, to co przed „ale” przestaje się liczyć) muszę jeszcze kupić:

- chleb – ale tylko ten na zakwasie – wiejski – 1 sklep,
- mięso – ale tylko sprawdzone i dobre – 2 sklep,
- warzywa – wyłącznie w sklepiku po drodze do domu, bo tylko tam są świeże – 3 sklep,
- serki homogenizowane - tylko Rolmleczu – sprzedawane tylko w jednym miejscu po drodze – 1 sklep,
- mleko – o matko! Co dwa dni kupuję 4 litry i znika! No dobrze, nie znika, ginie w mlecznej piance w cafe latte oraz w drinku proteinowym, ale żeby wypijać 4 litry w 2 dni?! Muszę ze sobą porozmawiać i to poważnie! – 1 sklep,
- i jeszcze prezent dla koleżanki Młodego z przedszkola, która jutro obchodzi urodziny i lubi pluszaki - 4 sklep,
- i bilety na kameralny teatrzyk -  bo już najwyższy czas zacząć edukację teatralną Młodego – Kawiarnia artystyczna,
- i jeszcze sprawdzić dla koleżanki, czy w moim L. jest tunika z oferty promocyjnej i wreszcie spieszyć się do domu, bo niedługo Młody zapomni, jak wyglądam.

Codziennie, z chwilą porannego otwarcia oczu, z normalnej swojej formy – nieskończoności - czas kurczy mi się do rozmiarów ziarenka ryżu, na którym próbuję zapisać cały dzień. Staram się lepiej organizować sobie zajęcia i nie marnować ani minuty. Wyznaczam sobie limity czasowe: od tej do tej robię to, a od tej do tej robię co innego i trzymam się literalnie wyznaczonego harmonogramu. Zaczęłam AKTYWNIE korzystać z kalendarza, zarówno tego komórkowego, jak i tradycyjnego, choć do tej pory ten ostatni stanowił tylko i wyłącznie uroczy dodatek do torebki. Nie zwiedzam galerii handlowych, w tramwaju uczę się angielskiego, dojścia do przystanku traktuję jak trening wytrzymałościowy (ze słuchawkami z angielskim na uszach) i nadal nie zdążam być na tyle wcześnie w domu, by wieczorem pobawić się z Młodym. Dokładnie tak, jak wczoraj.

czwartek, 17 stycznia 2013

Gdyby…

Gdyby…
(zapis emocji, bez literackiej cenzury ;-)

Gdyby Cię nie było…
- nie wiedziałabym, że skóra może być taka gładka;
- pewnie nie przeczytałabym nigdy przygód misia Uszatka,
- nie wiedziałabym, że „pajacyk” to nie tylko lalka,
- a podstawowym sprzętem w domu na pewno nie byłaby pralka.

Gdyby Cię nie było…
- dom byłby cichy, schludny i …nudny,
- poduchy nie zmieniałyby się w burty (naszej tajnej łódki),
- stół byłby stołem, a nie warowną twierdzą,
- a w przedpokoju nie mieszkałby duch, o tym wszyscy wiedzą!

Gdyby Cię nie było…
- nie wiedziałabym, że można tak kochać,
- że cały świat można odkryć w Twoich błękitnych oczach,
- że to co znałam, zacznę poznawać na nowo,
- a czego nie znałam, że zechcę poznać, ale tylko z Tobą.

Gdyby Cię nie było…
- nie dotknęłabym nawet prawdziwej radości, gdy śmiech drży w powietrzu…
- nie wiedziałabym nic o czułości,
- nie robiłabym mroźnych aniołów na śniegu,
- a żyłabym pewnie w nieprzerwanym biegu.

Gdyby Cię nie było…
- ja byłabym inna…

Sto lat Kochanie! Dziękuję, że zechciałeś być moim synkiem ;-)

Blueme
Ps. Zdjęcia zrobiła Ania T., świetny fotograf i od niedawna Mama ;-) 
 

wtorek, 15 stycznia 2013

Zawiało, zasypało…



Szanowny M. zebrał się, spakował i wyjechał. Nie będzie go do piątku. No tak, zawiało nas, zsypało, to trzeba było czmychnąć. Zostałam z niebieską łopatą do odśnieżania w rękach i z prawie działającą odśnieżarką spalinową. Prawie działającą, bo:
- mogę jej nie odpalić,
- może strzelać (cokolwiek to znaczy),
- a poza tym, nie mogę jej użyć w niektórych częściach podwórka (mogę ją zniszczyć).

Gdy więc rano otworzyłam oczy, pierwszą myślą, jak przeszła przez moje ciągle jeszcze zaspane synapsy, było pytanie o grubość pokrywy śnieżnej na podwórku i czas niezbędny do jej usunięcia. Co prawda możliwość dokonania podobnych obliczeń o 5:30 rano, wynosi w moim przypadku mniej więcej tyle, ile temperatura zamarzania wody, ale zadanie zostało zlecone i obliczenia ruszyły. Powoli, z oporami (przewróciłam się na drugi bok i przykryłam kołdrą) drgnęły trybiki (zwinęłam się w embrion), prawie słyszałam zgrzyt części zastałych nocnym bezruchem (poprawiłam poduszkę, znajdując tę najwygodniejszą pozycję), maszyneria przyspieszała, a ja podskórnie czułam, że z powrotu w bezpieczny sen nic nie będzie. Jeszcze próbowałam odwlec chwilę, jeszcze wracałam myślami do dopiero co przerwanego snu, lecz świadomość, że dane w porannym równaniu drastycznie mi się zmieniają, zwłaszcza jedna z nich – czas, sprawiły, że stanąłem na równych nogach i uderzając piętami po posadzce, popędziłam do jedynego okna wychodzącego na podwórko. A na podwórku, cytując klasyka:

„Na całej połaci - śnieg.
W przeróżnej postaci - śnieg.
Na siostry i braci
Zimowy plakacik - śnieg... śnieg.

Na naszą równinę - śnieg.
Na każdą mieścinę - śnieg.
(…)”

środa, 9 stycznia 2013

Między oczy

Idealnie obrazuje sytuację ;-) 
Stuk, stuk, stuk. Stukot dobiega z przedpokoju, a ja czuję jak podnosi mi się ciśnienie krwi. Znowu?! Do pokoju wkracza Maluch, trzymając w rekach kije do Nordic Walking. Stuk, stuk, stuk. Bardzo staram się powstrzymać, ale już wiem, że po piątej prośbie aby je odłożył, zapory powstrzymujące mój gniew są nadwyrężone i mogą nie powstrzymać nadchodzącej fali złości.
- Odłóż to na miejsce! Tam skąd wziąłeś! PROSZĘ! – mówię do Młodego najspokojniej jak potrafię, ale nic nie zmieni faktu, że jestem zła, jak szarżujący byk. Nawet nie wiem, co mnie tak zdenerwowało, ale mój głos oscyluje w górnych rejestrach, a i liczba decybeli znacząco wzrosła, aż ożywiła się czujka od alarmu. Młody ani drgnie. Patrzy na mnie tymi swoimi niebieskimi oczyma i z pełnym przekonaniem mówi:
- Ja będę trzymał.
- Nie chce żebyś trzymał! Chce żebyś je odłożył! To są moje kijki! Są mi potrzebne i nie zgadzam się, żebyś się nimi bawił! – prawie skanduję, starając się jednoczenie głęboko oddychać. Wdech, wydech, wdech, wydech, wrrrrrrrrrrrrrrr!
- Będę trzymał Mamu – powtarza niezrażony Maluch, a ja widzę, jak te prawie półtorametrowe „trzymane kijki” wędrują po stoliku, zrzucając wszystko, co jest wyższe niż 2 cm, niebezpiecznie prześlizgują się po ścianie, aby po chwili w dwóch miejscach przypomnieć nam o kolorze tynku pod warstwą farby, zahaczają o moją głowę i lądują w niebezpiecznie bliskiej odległości od dopiero co napełnionego nocnika.
- Oddaj mi je! Natychmiast! – krzyczę, już nawet nie udaję, że trzymam nerwy na wodzy. Wyciągam rękę w stronę Młodego i czekam. Niechętnie, widząc jednak moją determinację, Mikrob wyciąga przed siebie MOJE kijki i cofa się. Łapię je w locie, jednak tak nieudolnie, że jeden z kijków omija zaciskające się palce dłoni i z gracją przypisaną tylko długim i sztywnym pałąkom ląduje końcem z uchwytem w nocniku.

piątek, 4 stycznia 2013

Na czubeczku nosa …


źródło: http://benjaminchocolatier.co.uk
Dom. Jesteśmy w domu. Młody ciągle jeszcze zdrowieje ale i tak chodzi do przedszkola, a my (Szanowny M. i ja) jakoś tak wewnętrznie się rozluźniliśmy i żadnym sposobem nie możemy wrócić do codziennej rutyny. Wieczorem rozsiadamy się na „naszych” miejscach, wyciągamy nogi, kładąc na nich zaległe książki, gazety, albo skostniałe od zbyt długiego nieużywania komputery i milcząco zanurzamy się w nasze światy. Światy tak bardzo od siebie odległe, że aż dziwne wydaje się ich współegzystowanie. Jest jednak coś, co, w te milczące wieczory, nas łączy – spacer. Jednak pomyliłby się ten, kogo wyobraźnia nakreśliłaby szkic kontemplującego ruch i swoją obecność małżeństwa. Nasz spacer, choć w tę samą stronę i w tym samym celu, nie ma w sobie nic ze wspólnoty, ani kontemplacji. Nas przyzywa, nęci i niejako zmusza do ruchu nieukojone niczym pragnienie KAWY!!! Jak somnambulicy wiedzeni niewyjaśnioną wewnętrzną potrzebą, zataczamy coraz ściślejsze kręgi wokół ekspresu do kawy!