środa, 25 lipca 2012

Podobno MATKI wiedzą takie rzeczy

Stoi przede mną i krzyczy: Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!
Z oczu wolno płyną dwie łzy.
Właśnie wrócił ze spaceru z ojcem…
Całą twarz jest świadectwem (za)rycia w ziemi: ślina, piasek, fragmenty roślin i dwa szlaki łez, a wszystko porozcierane rękoma we wszystkich możliwych kierunkach.

Najpierw panika!!! Uczucie, które pojawiło się w moim życiu po raz pierwszy po Jego narodzinach, a w zasadzie jakiś czas przed nimi, kiedy dowiedziałam się, że Młody przestał rosnąć, w łożysku mam wsteczne przepływy, dziecko trzeba natychmiast ze mnie wyciągnąć (chociaż do terminu zostały mi jeszcze ponad dwa miesiące) i że nie wiadomo, czy ONO nie będzie w najlepszym wypadku niedorozwinięte, a w najgorszym, w najgorszym, że powinnam szybko zapomnieć, że kiedykolwiek BYŁO, bo jestem jeszcze młoda i mogę…. Przez dwa najdłuższe dni mojego życia, kiedy czekaliśmy na decyzje lekarzy i kolejne wyniki badań, Panika była moim suwerenem – należałam całkowicie do niej i od niej zależałam. Ściskała mi gardło, żołądek, zwiotczała nogi uniemożliwiając jakiekolwiek poruszanie, bawiła się rękoma wprawiając je od czasu do czasu w drżenie uniemożliwiające wypicie choćby wody z butelki. Potężna i wszechwładna, złapała mnie za gardło i trzymała w żelaznym uścisku (jakie to wyświechtane porównanie, ale niestety trafne). Chciałabym napisać, że po tych dwóch dniach, kiedy wreszcie podjęto decyzję o cesarce otrząsnęłam się i zaczęłam normalnie funkcjonować, ale bardzo „minęłabym się z prawdą”. Nie zaczęłam, a jeżeli to w ogóle możliwe czułam, że wszystko narasta i staje się praktycznie nie do wytrzymania. Najdziwniejsze było jednak to, że ze wszystkich sił starałam się trzymać w ryzach i zachowywać NORMALNIE. Podobno idąc do sali operacyjnej śmiałam się i żartowałam z koniecznej lewatywy, z bikini, które chcę założyć, jak już będzie po wszystkim, więc chirurdzy muszą się spisać, żeby blizna była niewidoczna, z faktu, że to pierwsza operacja w moim życiu, a idę do niej naga, wygolona tępą szpitalną maszynką, w za małym fartuchu odsłaniającym wszystko, co powinno być zakryte, na bosaka, bez skarpetek, że…    Mijałam po drodze nerwowo uśmiechających się rodziców z wielkimi siniakami pod oczami i Szanownego M,. machając im, jakbym jechała na kolonie, a nie szła tam, gdzie dowiem się, czy w moim życiowym planie została uwzględniona pozycja  - DZIECKO.

piątek, 13 lipca 2012

Włosko B/W

Zbliża się weekend, za oknem około 30 stopni, w pokoju, w którym pracuję podobnie. Nie pomagają wiatraki, na zmianę otwierane i zamykane okna i drzwi, nie pomaga zimna woda, która od +4 stopni C pokonuje opór materii w czasie, aby w ciągu pół godziny osiągnąć co najmniej +24 stopnie C, a w ciągu kolejnych godzin temperaturę pokojową, czyli w moim wypadku +30. Upał. Korzyść z niego jedynie taka, że bez problemu udaje mi się zachować urlopowy nastrój. Wspomnienia z tegorocznego urlopu wspomagają też zdjęcia, które od dnia powrotu do pracy, staram się wieczorami przejrzeć, posegregować, podocinać oraz ułożyć w album… Pisałam, że fotograf ze mnie żaden, ale pasja swoje prawa ma ;-) Co roku staram się z uchwyconych aparatem chwil ułożyć OPOWIEŚĆ, niekoniecznie ciągłą, niekoniecznie ze wszystkimi zakończonymi wątkami, ale jednak przemyślaną, ułożoną wg tylko mi znanych reguł, opowieść, którą potem wtłaczam w fotoksiążkę – moją miłość i przekleństwo ;-) Całe wieczory potrafię siedzieć i układać zdjęcia tak, aby MÓWIŁY, bez konieczności użycia słów. Czasami się nie da, czasami trzeba popełnić przypis, adnotację, dopowiedzenie oglądanej historii, ale kiedy mogę nie używać słów… jestem z siebie dumna, bo chociaż na chwilę udaje mi się zmienić sposób komunikacji, bez tłumaczenia połączyć obraz, treść i emocje… jest to rzadkie, a nawet bardzo rzadkie zjawisko, ale czasami się udaje ;-)

Dla zachowania wspomnień kilka migawek z Caorle, małego włoskiego miasteczka w pobliżu Wenecji. Miłego weekendu. 

środa, 11 lipca 2012

Zmagam się z duchem i materią

Zmagam się z Duchem i Materią i sama nie wiem z czym bardziej.

Po wielu latach absolutnego zastoju, postanowiłam wziąć się w karby i podszkolić angielski. Ci, którzy znają mnie nieco lepiej, wiedzą, że „podszkolić” można w tym wypadku traktować jako pewnego rodzaju komplement. Zajęcia nie tyle są pomocą w cyzelowaniu języka, ile przypominają połączenie pracy w kamieniołomach z pracą w kopalni. Z trudem i niewiarygodnym wysiłkiem wyciągam na światło dzienne wiadomości pogrzebane w czeluściach mojego umysły w okresie kredy. Kiedyś, dawno, dawno temu było to bogactwo wiedzy o języku, jego niuansach, odcieniach, historii, teraz jest to twardy pokład kamienia, ledwo przypominający dawną świetność. Duch, na początku ochoczy, miałam przecież przekonanie, że robię coś dla siebie i to w dodatku coś istotnego i być może mającego w przyszłości wpływ na moje życie, po kilku tygodniach nauki nieco oklapł, żeby nie powiedzieć, że usiadł przy stole, podparł głowę rękoma i tępo zapatrzył się w dal. Bez względu na moje wysiłki zupełnie nie reagował na jakiekolwiek perswazje, tłumaczenia, argumenty, w końcu na prośby i rzewnie lane łzy. Zaparł się w swojej tępocie i siedział nie zwracając na mnie uwagi. Po kilku bezskutecznych próbach racjonalnego perswadowania, postanowiłam użyć argumentu koronnego. Wyciągnęłam zapłacone za naukę rachunki, dodałam do nich rachunki za kawę i koktajle oraz inne konieczne dodatki, jakie kupowałam ucząc się do zajęć w pobliskiej kawiarni i położyłam mu je przed nosem. Przez chwilę sądziłam, że wszystko stracone, że oczekiwanej reakcji nie będzie, że poczucie przyzwoitości, świadomości inwestycyjnej oraz zwykłego wstydu za brak ambicji nie przebiją się przez otumaniony rezygnacją umysł, ale… po kliku sekundach oko lekko mu drgnęło, po chwili nieznacznie spojrzał w dół, jakby nadal nie widząc leżącej przed nim mojej ostatniej deski ratunku, aż w końcu z westchnieniem rezygnacji odsunął rachunki, powłóczystym ruchem sięgnął przed siebie i po chwili trzymał w drżących dłoniach podręcznik do angielskiego, nerwowo rozglądając się za słuchawkami.

I tu dochodzimy do Materii. Choćbym nie wiem, jak się starała, materia zawsze staje mi okoniem. Rozpoczynając kurs, zdecydowałam się na nie stosowaną przeze mnie wcześniej metodę, od razu dodam, że nie polega ona na wygodnym leżeniu w fotelu ze słuchawkami na/w uszach, czujnikiem w nosie i głębokim przekonaniem, że tylko w fazie relaksu mogę przyswoić wiedzę.

środa, 4 lipca 2012

Mój pierwszy… ;-)


Witajcie ;-) Za namową Przyjaciół zmęczonych zapewne moimi przydługimi mailami i zapychającymi im skrzynki zdjęciami ;-) postanowiłam założyć blog o…, chyba o wszystkim co mogłabym określić jako moje życie. A kim jestem? No właśnie, jak się zdefiniować?
1. Zachowując poprawność polityczną? – Człowiekiem i kobietą i to dokładnie w tej kolejności.
2.  Definiując się przez funkcję? – matką, pracownikiem i żoną… tak, to chyba właściwa kolejność, choć wcześniej wyglądała tak: pracownikiem/-czką… (długo, długo nic), żoną.
3. A może zwyczajnie? – współczesną kobietą, z całym zasobem znaczeniowym tego określenia: z rodziną, kredytem, brakiem czasu, z pasjami i marzeniami, śmiechem i cichym płaczem pod prysznicem, porannym kubkiem ukochanej kawy, umiejętnością dostrzeżenia piękna w najdrobniejszych przejawach codzienności np. w chrupiącej bagietce z mozzarelą i pomidorami w małej piekarni, w której od rana pachnie pieczonym chlebem, a w uszy wsącza się jazz. Jestem kobietą z torbą gotową do podróży gdziekolwiek, z ciekawością świata i człowieka, z poziomem empatii przekraczającym bezpieczne granice, z miłością do syna, która szybko mogłaby stać się początkiem bałwochwalczego kultu, gdyby nie zdrowy rozsadek, poczucie humoru z ironicznym zabarwieniem oraz z trudem łapany, mimo wielu lat nauki, dystans do siebie i tego co TU i TERAZ ;-)

Bywam szczęśliwa oraz melancholijna. Mam więcej wad niż zalet, a jedną z nich jest świadomość istniejących wad ;-) Lubię czytać, no sama nie wiem, czy to wystarczy jako określenie stanu faktycznego, ale „kocham czytać” wydaje mi się odrobinę egzaltowane. Może więc powinnam napisać, że książka jest u mnie jak chleb – nie może jej zabraknąć. Czytam wszędzie, tak, tak WSZĘDZIE ;-) i nie jestem w czytaniu ortodoksyjna – książki czytam w ich podstawowej formie, ale korzystam też z audiobooków. Lubię gotować – zwłaszcza potrawy szybkie, nieskomplikowane i smaczne i zapewne dlatego na wszelkiego rodzaju uroczystości zazwyczaj wybieram potrawy skomplikowane, wymagające wielogodzinnych przygotowań i bywa, kontrowersyjne w smaku ;-) Ostatnie odkrycie - fotografia – zero umiejętności, zero sprzętu ale jaki zapał ;-) Co mogłabym robić, gdybym nie robiła tego, co robię? Tylko jedno – podróżować, ale mam jeszcze czas, może, może…

Na wirtualnych kartach „Środowo…” przewinie się pewnie wszystko, o czym wspomniałam powyżej plus moja bardziej niż kolorowa rodzina.

„Środowo …” rusza, jak na „Środowo…” przystało - w środę! Przy tej okazji dziękuję moim przyjaciołom i znajomym za cierpliwości i przychylne zainteresowaniu, a co poniektórym za zmuszenie mnie do rozważenia stworzenia bloga – oto on jeszcze gorący;-)

Zapraszam więc wszystkich i do zobaczenia ;-)
blueme