środa, 4 lipca 2012

Mój pierwszy… ;-)


Witajcie ;-) Za namową Przyjaciół zmęczonych zapewne moimi przydługimi mailami i zapychającymi im skrzynki zdjęciami ;-) postanowiłam założyć blog o…, chyba o wszystkim co mogłabym określić jako moje życie. A kim jestem? No właśnie, jak się zdefiniować?
1. Zachowując poprawność polityczną? – Człowiekiem i kobietą i to dokładnie w tej kolejności.
2.  Definiując się przez funkcję? – matką, pracownikiem i żoną… tak, to chyba właściwa kolejność, choć wcześniej wyglądała tak: pracownikiem/-czką… (długo, długo nic), żoną.
3. A może zwyczajnie? – współczesną kobietą, z całym zasobem znaczeniowym tego określenia: z rodziną, kredytem, brakiem czasu, z pasjami i marzeniami, śmiechem i cichym płaczem pod prysznicem, porannym kubkiem ukochanej kawy, umiejętnością dostrzeżenia piękna w najdrobniejszych przejawach codzienności np. w chrupiącej bagietce z mozzarelą i pomidorami w małej piekarni, w której od rana pachnie pieczonym chlebem, a w uszy wsącza się jazz. Jestem kobietą z torbą gotową do podróży gdziekolwiek, z ciekawością świata i człowieka, z poziomem empatii przekraczającym bezpieczne granice, z miłością do syna, która szybko mogłaby stać się początkiem bałwochwalczego kultu, gdyby nie zdrowy rozsadek, poczucie humoru z ironicznym zabarwieniem oraz z trudem łapany, mimo wielu lat nauki, dystans do siebie i tego co TU i TERAZ ;-)

Bywam szczęśliwa oraz melancholijna. Mam więcej wad niż zalet, a jedną z nich jest świadomość istniejących wad ;-) Lubię czytać, no sama nie wiem, czy to wystarczy jako określenie stanu faktycznego, ale „kocham czytać” wydaje mi się odrobinę egzaltowane. Może więc powinnam napisać, że książka jest u mnie jak chleb – nie może jej zabraknąć. Czytam wszędzie, tak, tak WSZĘDZIE ;-) i nie jestem w czytaniu ortodoksyjna – książki czytam w ich podstawowej formie, ale korzystam też z audiobooków. Lubię gotować – zwłaszcza potrawy szybkie, nieskomplikowane i smaczne i zapewne dlatego na wszelkiego rodzaju uroczystości zazwyczaj wybieram potrawy skomplikowane, wymagające wielogodzinnych przygotowań i bywa, kontrowersyjne w smaku ;-) Ostatnie odkrycie - fotografia – zero umiejętności, zero sprzętu ale jaki zapał ;-) Co mogłabym robić, gdybym nie robiła tego, co robię? Tylko jedno – podróżować, ale mam jeszcze czas, może, może…

Na wirtualnych kartach „Środowo…” przewinie się pewnie wszystko, o czym wspomniałam powyżej plus moja bardziej niż kolorowa rodzina.

„Środowo …” rusza, jak na „Środowo…” przystało - w środę! Przy tej okazji dziękuję moim przyjaciołom i znajomym za cierpliwości i przychylne zainteresowaniu, a co poniektórym za zmuszenie mnie do rozważenia stworzenia bloga – oto on jeszcze gorący;-)

Zapraszam więc wszystkich i do zobaczenia ;-)
blueme



Ps. niektórym winna jestem wyjaśnienie - Skąd wzięło się „Środowo…”? Lektura nie jest obowiązkowa ;-)

„Środowo…” powstało, bo chyba musiało powstać.

Wcześniej, choć formalnie nie nazwane, miewało różne okresy istnienia a także wielorakie formy zapisu myśli i zdarzeń. Pierwsze próby zachowania tego, co najważniejsze to oczywiście dziecięce pamiętniki z rymowankami: „na górze róże na dole fiołki, my się kochamy jak dwa aniołki” i najważniejszymi na świecie „SEKRETAMI” schowanymi pod zagiętymi rogami pamiętnikowych kartek, które, mimo groźnych ostrzeżeń: „kto ten sekret ruszy, tego cap za uszy” otwierane były z wypiekami na twarzy, bo w nich kryły się pierwsze wyznania miłosne czy też potwierdzenia lub deklaracje dozgonnej, dzisiaj już nie istniejącej, a może tylko zawieszonej przyjaźni?

Potem przyszła pora na bardziej „poważne” próby zachowania mijającej codzienności, bo o refleksji jeszcze nie mogło być mowy ;-) Jakiej refleksji można wymagać czy oczekiwać od nastolatki, skoro ledwie nad bieżącymi myślami i uczuciami udaje się jej jako tako zapanować, choć i to nie do końca ;-). Półki, szuflady oraz podłogę mojego pokoju szybko zaczęły zalegać niezliczone zeszyty, skoroszyty, eleganckie i bezosobowe pamiętniki oraz kalendarze w twardej oprawie, które dostawałam od taty. W każdym z nich miał się zawrzeć fragment mojego życia (tak, tak patos towarzyszył temu od samego początku), niestety za każdym razem moje „pisanie” kończyło się tak samo, to znaczy – zaczynałam od nowa: od nowego dnia, tygodnia, miesiąca, aż w końcu od nowego roku. Każda próba systematycznego zapisu kończyła się fiaskiem. Potrzebowałam dużo, naprawdę duuuuuuuuuuuuuuuużo czasu, żeby dotarło do mnie, że nie jestem systematyczna i wszystko, co systematyczności ode mnie wymaga, z założenia skazane jest na niepowodzenie. Nawet systematyczne odpisywanie na listy było ponad moje siły. Na usprawiedliwienie, a może ku przestrodze dla wszystkich, którzy tu będą zaglądać, powinnam napisać, że brak systematyczności nie jest jedynym powodem mojego braku sukcesów w kontynuowaniu wielowiekowej literackiej tradycji pamiętnikarskiej ;-) drugim, i może ważniejszym powodem jest to, że nagromadzenie słów wymagających wg mnie zapisu, przez lata przerastało moje możliwości. Opis jednego dnia nigdy nie mieścił się na jednej stronie kalendarza, a czasami zajmował szesnastostronicowy zeszyt. Podobnie było z listami, które nawet gdy przychodziły co tydzień, wymagały ode mnie zdania relacji z całego długiego tygodnia … tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Krótko mówiąc brakowało mi na to czasu i siły i sama nie wiem czego bardziej. Brak umiejętności klasyfikowania zdarzeń pod względem ich ważności oraz towarzysząca mojemu pisaniu chorobliwa dygresyjność i nawet mnie męcząca szczegółowość, sprawiły, że zarzuciłam wszelkie próby pisania czegokolwiek, poza tekstami wymaganymi na różnych poziomach edukacji, a i tu nie było łatwo. Na klasówkach zazwyczaj brakowało mi czasu, dzwonek zastawał mnie mniej więcej w połowie pracy, nigdy nie napisałam rozprawki na wyżej niż 3+, ponieważ żadną miarą nie byłam w stanie zachować jej podstawowych wyznaczników i o mały włos nie poległam na maturze, podczas której zamiast, tak jak moi koledzy i koleżanki, elegancką kaligrafią przepisać roboczą wersje eseju „O obliczu zła w literaturze na przestrzeni wieków” na wersję ostateczną, czyli tzw. czystopis, ja z wywieszonym językiem, trzęsącymi się rękoma (co zupełnie nie sprzyjało i tak wypaczonemu oraz na granicy czytelnemu charakterowi pisma) i obłędem w oczach ledwie dopisałam ostatni akapit w brudnopisie, który, ze szczerym żalem i współczuciem dla czytającego, oddałam w ręce naszej nauczycielki, nerwowo wystukującej o ławkę czerwonym długopisem, jakiś fragment marsza, bliżej nie znanego mi kompozytora.

Niestety, mimo upływu lat, z podobnymi problemami borykałam się do dziś. Upływający czas, wysiłki edukacyjne nauczycieli, konstruktywna (!) krytyka zwierzchników oraz moja szczera chęć zmiany w wyżej omówionym zakresie oraz inne wpływające na mnie czynniki nie były w stanie zmienić mojego sposobu pisania i opisywania otaczającej mnie rzeczywistości ;-). Niewątpliwie zmieniły jej postrzeganie, wzbogaciły o różnej głębokości i często wątpliwej jakości refleksję, nauczyły dystansu (?) do siebie i toczących się wydarzeń, ale stylu pisania zmienić nie potrafiły. Szczęście w nieszczęściu, że dzięki edytorom tekstu przynajmniej nie muszę pisać odręcznie i jest szansa, że:
a)       wątek, myśl, temat kiedyś zamknę,
b)       tekst przed umieszczeniem – skrócę,
c)       będzie można moje zapiski po pewnym czasie odczytać i skonfrontować z przyszłym TU i TERAZ.

Po latach abstynencji, zaskakująco również dla mnie okazało się, że pisać muszę. Przez ten wewnętrzny imperatyw od trzech miesięcy, systematycznie, co środę przesyłałam moim przyjaciołom i znajomym nieoficjalną wersję „Środowo…” sprawdzając przy tym, na ile moja potrzeba pisania jest silna oraz starając się wypracować określoną formułę tego pisania. Okazało się, że:
a)       potrzeba jest wystarczająca na tyle, żeby, będąc całkowita ignorantką w tym zakresie, stworzyć bloga (i przy okazji dobrze się przy tym bawić),
b)       jednolitej formuły wypracować się nie da, bo tak jak nie jestem systematyczna, tak też nie umiem trzymać się ograniczeń, nawet jeżeli sama je sobie stawiam ;-),


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz