Witajcie ;-) Za namową Przyjaciół zmęczonych zapewne moimi
przydługimi mailami i zapychającymi im skrzynki zdjęciami ;-) postanowiłam
założyć blog o…, chyba o wszystkim co mogłabym określić jako moje życie. A kim
jestem? No właśnie, jak się zdefiniować?
1. Zachowując poprawność polityczną? – Człowiekiem i kobietą
i to dokładnie w tej kolejności.
2. Definiując się
przez funkcję? – matką, pracownikiem i żoną… tak, to chyba właściwa kolejność,
choć wcześniej wyglądała tak: pracownikiem/-czką… (długo, długo nic), żoną.
3. A
może zwyczajnie? – współczesną kobietą, z całym zasobem znaczeniowym tego
określenia: z rodziną, kredytem, brakiem czasu, z pasjami i marzeniami,
śmiechem i cichym płaczem pod prysznicem, porannym kubkiem ukochanej kawy,
umiejętnością dostrzeżenia piękna w najdrobniejszych przejawach codzienności
np. w chrupiącej bagietce z mozzarelą i pomidorami w małej piekarni, w której
od rana pachnie pieczonym chlebem, a w uszy wsącza się jazz. Jestem kobietą z
torbą gotową do podróży gdziekolwiek, z ciekawością świata i człowieka, z poziomem
empatii przekraczającym bezpieczne granice, z miłością do syna, która szybko
mogłaby stać się początkiem bałwochwalczego kultu, gdyby nie zdrowy rozsadek,
poczucie humoru z ironicznym zabarwieniem oraz z trudem łapany, mimo wielu lat
nauki, dystans do siebie i tego co TU i TERAZ ;-)
Bywam szczęśliwa oraz melancholijna. Mam więcej wad niż
zalet, a jedną z nich jest świadomość istniejących wad ;-) Lubię czytać, no
sama nie wiem, czy to wystarczy jako określenie stanu faktycznego, ale „kocham
czytać” wydaje mi się odrobinę egzaltowane. Może więc powinnam napisać, że
książka jest u mnie jak chleb – nie może jej zabraknąć. Czytam wszędzie, tak,
tak WSZĘDZIE ;-) i nie jestem w czytaniu ortodoksyjna – książki czytam w ich
podstawowej formie, ale korzystam też z audiobooków. Lubię gotować – zwłaszcza
potrawy szybkie, nieskomplikowane i smaczne i zapewne dlatego na wszelkiego
rodzaju uroczystości zazwyczaj wybieram potrawy skomplikowane, wymagające
wielogodzinnych przygotowań i bywa, kontrowersyjne w smaku ;-) Ostatnie
odkrycie - fotografia – zero umiejętności, zero sprzętu ale jaki zapał ;-) Co
mogłabym robić, gdybym nie robiła tego, co robię? Tylko jedno – podróżować, ale
mam jeszcze czas, może, może…
Na wirtualnych kartach „Środowo…” przewinie się pewnie
wszystko, o czym wspomniałam powyżej plus moja bardziej niż kolorowa rodzina.
„Środowo …” rusza, jak na
„Środowo…” przystało - w środę! Przy tej okazji dziękuję moim przyjaciołom i
znajomym za cierpliwości i przychylne zainteresowaniu, a co poniektórym za
zmuszenie mnie do rozważenia stworzenia bloga – oto on jeszcze gorący;-)
Zapraszam więc wszystkich i do zobaczenia ;-)
blueme
Ps. niektórym winna jestem wyjaśnienie - Skąd wzięło się „Środowo…”?
Lektura nie jest obowiązkowa ;-)
„Środowo…” powstało, bo chyba musiało powstać.
Wcześniej,
choć formalnie nie nazwane, miewało różne okresy istnienia a także wielorakie
formy zapisu myśli i zdarzeń. Pierwsze próby zachowania tego, co najważniejsze
to oczywiście dziecięce pamiętniki z rymowankami: „na górze róże na dole fiołki, my się kochamy jak dwa aniołki” i
najważniejszymi na świecie „SEKRETAMI” schowanymi pod zagiętymi rogami
pamiętnikowych kartek, które, mimo groźnych ostrzeżeń: „kto ten sekret ruszy, tego cap za uszy” otwierane były z wypiekami
na twarzy, bo w nich kryły się pierwsze wyznania miłosne czy też potwierdzenia
lub deklaracje dozgonnej, dzisiaj już nie istniejącej, a może tylko zawieszonej
przyjaźni?
Potem przyszła pora na bardziej „poważne”
próby zachowania mijającej codzienności, bo o refleksji jeszcze nie mogło być
mowy ;-) Jakiej refleksji można wymagać czy oczekiwać od nastolatki, skoro
ledwie nad bieżącymi myślami i uczuciami udaje się jej jako tako zapanować,
choć i to nie do końca ;-). Półki, szuflady oraz podłogę mojego pokoju szybko zaczęły
zalegać niezliczone zeszyty, skoroszyty, eleganckie i bezosobowe pamiętniki
oraz kalendarze w twardej oprawie, które dostawałam od taty. W każdym z nich
miał się zawrzeć fragment mojego życia (tak, tak patos towarzyszył temu od
samego początku), niestety za każdym razem moje „pisanie” kończyło się tak samo,
to znaczy – zaczynałam od nowa: od nowego dnia, tygodnia, miesiąca, aż w końcu
od nowego roku. Każda próba systematycznego zapisu kończyła się fiaskiem.
Potrzebowałam dużo, naprawdę duuuuuuuuuuuuuuuużo czasu, żeby dotarło do mnie,
że nie jestem systematyczna i wszystko, co systematyczności ode mnie wymaga, z
założenia skazane jest na niepowodzenie. Nawet systematyczne odpisywanie na
listy było ponad moje siły. Na usprawiedliwienie, a może ku przestrodze dla
wszystkich, którzy tu będą zaglądać, powinnam napisać, że brak systematyczności
nie jest jedynym powodem mojego braku sukcesów w kontynuowaniu wielowiekowej literackiej
tradycji pamiętnikarskiej ;-) drugim, i może ważniejszym powodem jest to, że
nagromadzenie słów wymagających wg mnie zapisu, przez lata przerastało moje
możliwości. Opis jednego dnia nigdy nie mieścił się na jednej stronie
kalendarza, a czasami zajmował szesnastostronicowy zeszyt. Podobnie było z
listami, które nawet gdy przychodziły co tydzień, wymagały ode mnie zdania
relacji z całego długiego tygodnia … tak mi się przynajmniej wtedy wydawało.
Krótko mówiąc brakowało mi na to czasu i siły i sama nie wiem czego bardziej.
Brak umiejętności klasyfikowania zdarzeń pod względem ich ważności oraz
towarzysząca mojemu pisaniu chorobliwa dygresyjność i nawet mnie męcząca
szczegółowość, sprawiły, że zarzuciłam wszelkie próby pisania czegokolwiek,
poza tekstami wymaganymi na różnych poziomach edukacji, a i tu nie było łatwo.
Na klasówkach zazwyczaj brakowało mi czasu, dzwonek zastawał mnie mniej więcej
w połowie pracy, nigdy nie napisałam rozprawki na wyżej niż 3+, ponieważ żadną
miarą nie byłam w stanie zachować jej podstawowych wyznaczników i o mały włos
nie poległam na maturze, podczas której zamiast, tak jak moi koledzy i
koleżanki, elegancką kaligrafią przepisać roboczą wersje eseju „O obliczu zła w
literaturze na przestrzeni wieków” na wersję ostateczną, czyli tzw. czystopis,
ja z wywieszonym językiem, trzęsącymi się rękoma (co zupełnie nie sprzyjało i
tak wypaczonemu oraz na granicy czytelnemu charakterowi pisma) i obłędem w
oczach ledwie dopisałam ostatni akapit w brudnopisie, który, ze szczerym żalem
i współczuciem dla czytającego, oddałam w ręce naszej nauczycielki, nerwowo
wystukującej o ławkę czerwonym długopisem, jakiś fragment marsza, bliżej nie
znanego mi kompozytora.
Niestety, mimo upływu lat, z
podobnymi problemami borykałam się do dziś. Upływający czas, wysiłki edukacyjne
nauczycieli, konstruktywna (!) krytyka zwierzchników oraz moja szczera chęć
zmiany w wyżej omówionym zakresie oraz inne wpływające na mnie czynniki nie były
w stanie zmienić mojego sposobu pisania i opisywania otaczającej mnie
rzeczywistości ;-). Niewątpliwie zmieniły jej postrzeganie, wzbogaciły o różnej
głębokości i często wątpliwej jakości refleksję, nauczyły dystansu (?) do siebie
i toczących się wydarzeń, ale stylu pisania zmienić nie potrafiły. Szczęście w
nieszczęściu, że dzięki edytorom tekstu przynajmniej nie muszę pisać odręcznie
i jest szansa, że:
a) wątek,
myśl, temat kiedyś zamknę,
b) tekst
przed umieszczeniem – skrócę,
c) będzie
można moje zapiski po pewnym czasie odczytać i skonfrontować z przyszłym TU i
TERAZ.
Po latach abstynencji,
zaskakująco również dla mnie okazało się, że pisać muszę. Przez ten wewnętrzny
imperatyw od trzech miesięcy, systematycznie, co środę przesyłałam moim
przyjaciołom i znajomym nieoficjalną wersję „Środowo…” sprawdzając przy tym, na
ile moja potrzeba pisania jest silna oraz starając się wypracować określoną
formułę tego pisania. Okazało się, że:
a) potrzeba
jest wystarczająca na tyle, żeby, będąc całkowita ignorantką w tym zakresie,
stworzyć bloga (i przy okazji dobrze się przy tym bawić),
b) jednolitej
formuły wypracować się nie da, bo tak jak nie jestem systematyczna, tak też nie
umiem trzymać się ograniczeń, nawet jeżeli sama je sobie stawiam ;-),
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz