poniedziałek, 31 grudnia 2012

2012/2013


Dookoła strzelają petardy, a niebo co chwilę rozświetlają snopy kolorowych iskier, niespełnionych fajerwerków, za wcześnie wystrzelonych marzeń. W pokoju, na górze śpi, dochodzący do siebie po chorobie, Młody. A ja siedzę 250 km od domu, przed monitorem nowego komputera moich nieobecnych rodziców i zastanawiam się nad życzeniami na 2013, bo to, że musi być lepszy niż zmęczony, zapracowany i przygnieciony wieloma ludzkimi tragediami 2012, nie podlega dyskusji.
Za kilka dni Młody kończy trzy lata, a ja nie potrafię przypomnieć sobie jak to było bez niego. Złapałam się na tym, że kiedy myślałam o życzeniach dla Was, zastanawiałam się, czego chciałabym życzyć Jemu.  Zaczęłam spisywać to wszystko, co przyszło mi do głowy i tak powstała poniższa lista.


Ale zanim przejdę do życzeń, chciałbym Wam serdecznie podziękować za te minione kilka miesięcy i za to, że tu zaglądacie. Nie sądziłam, że Wasza obecność stanie się dla mnie tak ważna. Dziękuję i mam nadzieję, że w nadchodzącym roku, będziemy widywać się nieco częściej.

piątek, 21 grudnia 2012

Trąba


Młody dostał swój pierwszy świąteczny prezent! Że co, że trochę za wcześnie? Trudno, Mikołaj ma dużo pracy i do niektórych przynosi prezenty wcześniej. A, że z ciocią Agnieszką spotkamy się dopiero po Nowym Roku, to i okazja sama się nadarzyła.

Ciocia Agnieszka, hołdując bożonarodzeniowej stylistyce, pojawiła się w naszych drzwiach w czwartkowy poranek z rękoma obciążonymi kolorowymi paczkami. Była lekko zaróżowiona (na zewnątrz -13), na głowie miała różową czapkę z pomponem, a na grzbiecie biało – czerwona kurtkę – jednym zdaniem – piękne, radosne, świąteczne zjawisko! Młody lekko zaskoczony i zawstydzony, z początku nie chciał przyjąć ogromnej, lekko grzechoczącej paczki.
- Mamu, pomóż, prosię… - bąknęło moje dziecko.
Dwa razy nie trzeba było mnie prosić! Uwielbiam niespodzianki, nie chodzi nawet o ich zawartość, ale o niepewność, zaskoczenie, radosne oczekiwanie. Zaczęłam rozrywać kolorowy papier, po chwili dołączył do mnie Maluch. Pracowaliśmy szybko, papier znikał,  jeszcze dwa skrawki i naszym oczom ukazała się wspaniała farma z zabudowaniami, zwierzętami, traktorem oraz drzewem do którego można było przyczepiać zielone, plastykowe liście.
- Chce się bawić – poinformował Młody i nie czekając na naszą odpowiedź zaczął wyjmować wszystkie elementy zestawu.
Nie można było mu odmówić tej chwili przyjemność i choć musiałam ich zostawić (praca nie zająć nie ucieknie, ale czekać też nie będzie), to co zastałam po powrocie do domu, wyraźnie wskazywało na dość udaną i rozbudowana zabawę. Na oglądaniu miejsca, w którym rozlokowała się farma, przyłapał mnie Szanowny M. Właśnie trzymałam w rękach ogołocone z liści plastykowe drzewo. Szanowny M. parsknął śmiechem. Spojrzałam na niego pytająco. Szanowny M. nie czekając na pytanie werbalne, zaczął mówić:
- Świetna zabawka, całe popołudnie bawiliśmy się z Młodym. Wiesz, że on postawił drzewo na dachu stodoły?
- Dla niego świat, nie jest jeszcze tak jednoznaczny. Być może w jego świecie drzewa stoją na dachach – odpowiedziałam, przypominając sobie informacje, o tym, że twórczości i wyobraźni dziecka nie należy za wszelką cenę „unormalniać”. Jeżeli Młody chce aby trawa była czarna, a słońce zielone, niech takie będą, im odwzorowywany świat bardziej kolorowy, nieoczywisty i radosny, tym wyobraźnia bogatsza.
- Ale ja mu powiedziałam, że drzewa nie rosną na dachach – kontynuował niezrażony Szanowny M. – no chyba, że porwała je trąba powietrzna.
Milcząc, patrzyłam na Szanownego M., zastanawiając się, czy Młody nie przestraszył się tej opowieści o trąbie powietrznej, która porywa drzewa. Nie zdążyłam się odezwać, gdy Szanowny M. podjął, przerwaną łykiem gorącej herbaty, opowieść.
- Wyobraź sobie, że kiedy skończyłem mówić o trąbie powietrznej, Młody popatrzył na mnie tak jakoś dziwnie, z pewnym niedowierzaniem i nieskrywanym zdziwieniem i zapytał
Tata? Słoń ziuuuuuuuuuu* na dach???!!!!!! 

*ziuuuuuuuu – czasownik oznaczający latanie lub porywanie wiatrem i latanie.

Blueme

piątek, 14 grudnia 2012

Duma (bez uprzedzeń) – czyli migawki z przedszkola


Młody wypadł z sali z roześmiana buzią, w ręku trzymał coś białego, czym dość intensywnie wywijał. Ciocia Agnieszka, odbierająca Młodego z przedszkola, wyczulona na dziecięce akty twórcze, od razu rzuciła okiem na powiewającą kartkę, jednak nie zdążyła się odezwać, gdy z ust Malucha wyprysnęła kaskada słów:
- Mam rysunek! Mój! Ładny! – po raz pierwszy z tonu głosu Młodego przebijała się nie tylko prosta radość z rysowania, po raz pierwszy pojawiła się dobrze słyszalna duma z tego, co narysował. Entuzjazm i radość sprawiały, że dłonie Młodego mocno zaciskały się na kartce, gniotąc ją we wszystkie możliwe strony i dodając jej przez to nieco rustykalnego charakteru. Ciocia Agnieszka, delikatnie wzięła w dłonie arcydzieło trzylatkach i patrzyła, patrzyła, patrzyła. I choć artystów podobno nie pyta się o to CO jest na obrazie, tym razem pytanie wyrwało się Cioci Agnieszce mimochodem.
- A co to jest? – spytała najmniej zdziwionym głosem, na jaki ją było stać.
Zdziwienie i niedowierzanie w oczach Młodego było aż nadto widoczne, ale odpowiedział:
- Lis. Ładny. 
Właśnie - jaki jest lis - każdy widzi ;-) 

Blueme 

środa, 12 grudnia 2012

Stół



Nie jest tym wymarzonym, ani w kolorze, ani w formie. Nie pasuje do niczego, co go otacza ani stylem, ani kolorem. Jest: duży. Kupiony w IKEA po przecenie.

Jak zwykle w moim domu, miał być „przejściowy”, do czasu, aż stanie taki, jaki widziałam oczami wyobraźni: masywny, o lekko rzeźbionych nogach, ciemnomiodowy, z drewna egzotycznego, z pięknymi, głębokimi sękami, popękany, tu i ówdzie odłupany, trochę jakby zmęczony życiem rodzinnym lecz dzielne stawiający czoła kolejnym wyzwaniom codzienności. Przy każdej wizycie w Almii Decor oglądałam i oglądam stoły. Dotykam ich zmarszczek, czasami opuszkami palców sprawdzam nierówności po zgrabnie usuniętej farbie i choć w ciągu ostatnich lata zmieniłam co najmniej trzy razy preferencje kolorystyczne, to miłość i zachwyt, jakie okazuję tym pięknym sprzętom, nie mijają. Szanowny M., gdy próbuję przełknąć powietrze, na widok kolejnego stołu, który ktoś nieopatrznie postawił na mojej drodze, już tylko wzdycha głęboko i nawet nie patrzy. Wie, że spędzę na dotykaniu, wąchaniu i wyobrażaniu sobie kolejne kilkanaście minut. Czasami stoję jak zaczarowana. Widzę stół w naszej jadalni, czuję bijące od niego ciepło i miękkość, widzę mijające lata, Młodego układającego puzzle, rysującego pierwsze ludzkie postaci z przykrótkimi nóżkami, odrabiającego lekcje, wycinającego pierniczki, budującego makiety, uczącego się do matury, widzę, jak zbiera się przy nim cała rodzina i niepostrzeżenie powierza mu ciężar nie tylko ganionych przez savoir-vivre łokci, ale także ciężar codziennych spraw. Widzę moje przyjaciółki poklepujące się po dłoniach i ustalające kierunek kolejnej szalonej wyprawy, rozrzucone mapy, zapisane na skrawkach numery telefonów, zmięte rachunki. Widzę zmieniające się ozdoby, kwiaty i zastawy. W ciągu kilku chwil przeżywam całe życie, budując je dookoła stołu, który jest, jak członek rodziny, nie może wykluczyć go z codzienności, nie może stać nieużywany.

Przez ostanie kilka lat widok kolejnego, pięknie wykonanego stołu, powodował we mnie bunt i bezsilną złość, był bowiem i jest dla mnie finansowo nieosiągalny. Wracałam więc do domu sfrustrowana i patrzyłam na TO, co stoi w jadalni, nie muszę chyba dodawać, że patrzyłam nieprzychylnym okiem… Do czasu. Co było bowiem kwintesencją mojego zachwytu kolonialnymi cudami w Almii Decor? Poza formą, oczywiście. Mianowicie imitacja zapisu, we wszystkich zamierzonych niedoskonałościach drewna, długiej, kilkupokoleniowej, rodzinnej historii. Kiedy po raz kolejny, stojąc w jadalni, patrzyłam na nieistniejący, a może istniejący tylko w mojej wyobraźni, stół, zobaczyłam na ikeowskiej prostej i jasnej formie, zajmującej miejsce DOCELOWEGO STOŁU, rysę, a zaraz obok niej drugą. Poczułam uderzenie krwi. Do jasnej cho…ry!!!! Czy nic nie może zostać niezniszczone w tym domu????!!!! I nagle oprzytomniałam. Pochyliłam się niżej i zaczęłam przyglądać się dokładniej blatowi z brzozowej okleiny. Po lewej stornie (patrząc od kuchni) odnalazłam odciśnięte wzory foremek do pierniczków, pamiątkę po przedświątecznym spotkaniu z dziewczynami, na wprost, u szczytu, gdzie Młody uczył się jeść i gdzie codziennie siada z nami do posiłków, wypatrzyłam wzory powybijane jego małym widelcem. Po drugiej stronie, tam gdzie zazwyczaj siada Szanowny M. odkryłam natomiast odciśnięty w miękkiej okleinie pełny opis choroby Młodego sprzed roku, wraz z nazwami leków, podanymi na recepcie (lekarz miał dość ciężką rękę), w tym samym miejscu widać głębokie rysy po pierwszych rysunkach Malucha. Widać też gdzie siada mój Tata, bo bransoletka zegarka ozdobiła brzegi blatu nierównym wzorkiem nacięć.

Tych znaków jest tam wiele więcej. Przez długi czas czytałam nasz stół, jak mapę po przeszłości i przypominałam sobie poszczególne spotkania, wydarzenia, charakterystyczne zachowania przyjaciół i członków rodziny i już wiedziałam, że choć do niczego nie pasuje, ten stół z nami zostanie, bo doskonale wpasował się do naszej rodziny.

Blueme

środa, 21 listopada 2012

Potwór



- Co robisz?  - pytam Młodego odwrócona do kuchennego blatu, z nożem do warzyw w dłoni i stertą ziemniaków przede mną.
- Oglądam baję. – odpowiada moje dziecko i zalega jeszcze nie niezręczna cisza.
Uff, w takim razie mam jeszcze chwilę. Co prawda wyrzuty sumienia uwierają mnie pod czerwonym swetrem, niczym główki ostów w skarpetkach wiele lat temu, ale co zrobić, Młody jeść też musi, a ktoś to jedzenie powinien przygotować. Padło na mnie. Szanowny M. wykpił się, stwierdzając, że wiele lat temu wyrzuciłam go z kuchni i permanentny brak kontaktu z materią żywieniową spowodował u niego 100% amnezję, tak, że nawet kotleta usmażyć nie umie, bo mu się kolejność działań miesza. Komentarza tym razem nie udało mi się powstrzymać, ale do publikacji raczej się nie nadaje. Stoję więc w kuchni, obieram ziemniaki, prużę mięso, gotuję rosół, przygotowuję ulubioną surówkę z dzieciństwa:
  • marchewka – 3 szt.
  • jabłko – 1-1,5 szt.
  • sok z cytryny
  • odrobina cukru (ale niekoniecznie)
  • oliwka cytrynowa
i staram się choć minimum czasu poświęcić również Młodemu. Stąd moje zagadywanki, zbywane krótkimi odpowiedziami Malucha. No tak, jak można konkurować z Rycerzem Majkiem? Jednak nie ma tego złego, co by na dobre … Obiecuję sobie, że skończę jak najszybciej i pobawię się z Maluchem. Może porysujemy? A może zrobimy od dawna odkładane tekturowe akwarium? Walczę ze znienawidzonymi ziemniakami i układam plan dnia:

PLAN DNIA
1. skończyć obiad,
2. sprzątnąć kuchnię,
3. zrobić akwarium… zaraz, zaraz, żeby zrobić akwarium z Młodym, muszę mieć, gdzie je zrobić.

PLAN DNIA – KOREKTA1
1. skończyć obiad,
2. sprzątnąć kuchnię,
3. posprzątać stół w jadani
4. zrobić akwarium… zaraz, zaraz, jak już będę w kotłowni (po kartony do akwarium), dobrze byłoby wstawić pranie. My byśmy się bawili, a pranie by się wyprało ;-), chociaż samo się nie powiesi…

PLAN DNIA – KOREKTA2
1. skończyć obiad,
2. sprzątnąć kuchnię,
3. posprzątać stół w jadani,
4. wstawić pranie,
5. zrobić akwarium,
6. podać obiad,
7. powiesić pranie,
8. wstawić zmywarkę,
9. podać podwieczorek… Podwieczorek? Super! Tylko jaki podwieczorek?!!!

PLAN DNIA – KOREKTA3
1. skończyć obiad,
2. przygotować ciasto i wstawić je do piekarnika!
3. sprzątnąć kuchnię,
4. posprzątać stół w jadani,
5. wstawić pranie,
6. zrobić akwarium,
7. podać obiad,
8. powiesić pranie,
9. wstawić zmywarkę,
10. podać podwieczorek,
11. wyładować zmywarkę,
12. …

Cisza. Najbardziej niepokojący brak dźwięków w życiu matki niespełna trzylatka. Patrzę na kanapę, gdzie jeszcze przed chwilą siedział Maluch. Pusta. Nie słychać kroków, samochodzików, grających zabawek. Nie słychać niczego, poza smokami bijącymi brawo Rycerzowi Majkowi w MiniMini .
- Młody, gdzie jesteś? – wołam od tak sobie, od niechcenia, a przynajmniej tak to ma brzmieć.
Cisza.
- Synu? – w moim głosie słychać lewie wyczuwalne drżenie, w końcu to nie pierwszy raz, nabieram wprawy.
- Co? – odpowiada mi cichutki głosik, jakby z głębi jaskini. (Jaskini? Jesteśmy w domu z otwartym parterem! Gdzie on wszedł?!)
- Co robisz? – pytam na tyle spokojnie, na ile pozwalają mi coraz bardziej ściśnięte struny głosowe.
- Boję się... – pada odpowiedź, która sprawia, że zatrzymuję się w miejscu.
Już wiem skąd dobiega głos – zza fotela – za którym Mody zrobił sobie „swój domek”, taką własną twierdzę, do której zaprasza tylko tych, którzy na to zasłużyli. W „domku” ma dwa krzesełka, naczynia w których gotuje dla gości i kilka zabawek ale najważniejsze jest to, że czuje się w nim bezpieczny. Wejście do „domku” zmyka wielką piłką do ćwiczeń i jeździkiem, prezentem od dziadków.

Zbliżam się powoli do fotela, a po drodze zastanawiam się, co takiego się stało, że Młody się boi, do tej pory nigdy nie użył takiego sformułowania, nie mówiąc już o potrzebie ukrycia się ze strachu. Tym bardziej jestem zaniepokojona. Postanawiam jednak, że niezależnie od wszystkiego, postaram się w pełni zrozumieć jego dziecięce lęki, a jak będzie trzeba, to razem wygonimy ewentualne potwory spod łóżka! Mam w domu dwa sitka, tłuczki do mięsa też się znajdą a i pokrywek na tarcze mi nie zbraknie. Ostatni głęboki oddech, przed pierwszym zadaniem bojowym i w pełni gotowa przechylam się za oparcie fotela. Młody siedzi wbity w najodleglejszy róg, patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi, błękitnymi oczyma a w rękach ściska coś, czego absolutnie nie wolno mu ruszać – kosmetyczkę z cążkami, nożyczkami, pilnikami i innymi tnąco-kłującymi akcesoriami. Sprawa jasna – potwór, którego bał się Młody to ni mniej, ni więcej – JA! Niestety na mnie sitka, tłuczki i tarcze z pokrywek nie wystarczą, o nie! Mnie można udobruchać tylko śmiechem ;-) Wyciągam Malucha zza fotela, przytulam do siebie i po raz setny tłumaczę, dlaczego nie wolno mu bawić się ostrymi narzędziami, pewnie nie ostatni raz.

Kolejny krok w rozwoju za nami – z pewnym zaskoczeniem stwierdzam, że Młody wie już co jest dobre, a co złe, rozumie nasze zakazy i jeżeli je łamie, to w pełni świadomi, wiedząc, że czekają go konsekwencje. Potrafi też fantazjować, ale to już zupełnie inna opowieść.

Potwór Blueme



poniedziałek, 12 listopada 2012

Chcę bułę i serek!

 Młody coraz lepiej radzi sobie w świecie. Widzę wyraźną zmianę w jego relacjach z dziećmi na placu zbaw. Jest spokojniejszy i bardziej otwarty. Sam zagaduje. Czasami bierze udział w zabawach lub sam je inicjuje zwracając się do dzieci. Cudownie jest patrzeć, jak się rozwija, jak kojarzy fakty, jak żartuje w sposób, o jaki nie podejrzewałbym niespełna trzylatka. Rozmiękam, jak kulka waniliowych lodów na ciepłej szarlotce, gdy  patrzy na mnie wielkimi błękitnymi oczyma, uśmiecha się nimi i wtedy dałabym głowę, że widać w nich jego rogatą, ale dobrą duszę. Czasami natomiast, gdy jest chory, a jego oczy błyszczą od trawiącej go gorączki, paraliżuje mnie ze strachu (tak, za każdym razem przechodzę to samo) i resztkami zdrowego rozsądku oraz przy ogromnym wysiłku woli zachowuję spokój aby móc podejmować decyzje. Tak było dzisiejszej nocy. Obudził się z płaczem, po raz pierwszy wskazując na to, co się z nim dzieje:
- Mamu, boli. Czoło boli. Mamu, pupa boli. Maaaamuuuu, ręce bolą.

piątek, 2 listopada 2012

Dzięęęęęęęę- kuuuuuuuu – jeeeeeeee – myyyyyyyyyyyy - czyli migawki z przedszkola


Mój przedszkolak coraz lepiej sobie radzi. Uczy się bawić w grupie i uczestniczyć w zajęciach, choć jak na indywidualistę przystało często obserwuje grupę, stojąc z boku i za nic nie można przekonać go do jakiegokolwiek zaangażowania. Chcąc aby jak najszybciej zaaklimatyzował się w nowej dla niego sytuacji, od października zapisałam go na dwa rodzaje zajęć dodatkowych. Pierwsze z nich – taniec – miało go rozruszać i pomóc w interakcjach między dziećmi, drugie - karate (powiedzmy szczerze – ćwiczenia) – miało spożytkować jego praktycznie niezużywalne siły ;-) Z karate zrezygnowaliśmy po tygodniu, w wyniku całkowitego braku zainteresowania Malucha, a taniec zdaje się być strzałem w dziesiątkę. Co prawda Młody jeszcze obserwuje, jeszcze się waha, czasami tylko dołącza do grupy, ale dobre i to ;-) Efekty widzimy w domu, gdy sam sobie włącza grające zabawki i tańczy w najlepsze wyginając śmiało ciało, tupiąc stopami w skarpetkach i wirując aż do upadku w piruetach ;-)



wtorek, 30 października 2012

Pisianie*



Patrzę na Małego, siedzącego jeszcze w łóżku, jak zwykle ze zdjętymi skarpetkami, zwichrzonymi włosami, pachnącego snem i ciepłem małego, rozciągającego się leniwie ciałka i dyskretnie ocieram łzy. Co prawda nie mamy już czasu, za chwilę kolejny dzień ruszy z kopyta, ale chcę choć jeszcze przez chwilę zatrzymać poranek.

 - Może chciałbyś jeszcze pospać albo poleżeć w łóżeczku, ja się ubiorę, zrobię śniadanie i przyjdę po ciebie, co? – składam mu propozycję, jaką sama chciałabym usłyszeć.
- Nie, ja idę tam. Ja chcę pisiać! – Młody w ułamku sekundy wstaje i jest gotowy do wyjścia z pokoju.

czwartek, 18 października 2012

Tatuuuuuuuuuuuuuuuuuuu!



- Tatuuuuuuuuuuuuuuuuuuu! Tatu!!! Taaaaaaaaaaaaaaaatu!
Rozlega się od trzech dni z pokoju Młodego, mniej więcej o 7:00 rano. Ale dzisiaj mój prywatny budzik zawył o 6:25, brutalnie wyrywając mnie z objęć Morfeusza i ciskając bezceremonialnie w rozwartą ziewaniem paszczę codzienności. Muszę przyznać, ze potrzebowałam chwili, żeby przypomnieć sobie, kim jestem i co tu robie, i w zasadzie gdzie to TU jest. Kiedy ja szukałam trzech punktów do kreślenia siebie w czasie i przestrzeni, Młody wył dalej:
- Tatuuuuuuuuuu! Tatuuuuuuuu! Oć!!!

poniedziałek, 15 października 2012

Acki, żlowiec! - Łapiemy słońce!


 Łapiemy słońce! Ostatnie dni były piękne i nawet lekki wiatr nad Zalewem Zegrzyńskim nam nie przeszkadzał. Maluch brykał sobie po (prawie) zielnej trawce, wdrapywał się na wszystko, na co dało się wdrapać i zjeżdżał ze wszystkiego, co tylko chciało nieść z poślizgiem jego pupę. Nawet zwierzęta z mini zoo nie budziły w nim tak wielkiego zainteresowania, jak umieszczona na tyłach Karczmy drewniana konstrukcja, przypominająca roztrzaskany żaglowiec piracki. Dzięki niej w słowniku Młodego pojawiło się kilka nowych słów.
- Mamu TO! – krzyczy Mały i przedziera się przez zapadające w zimowy sen rośliny, otaczające niedyży plac zabaw na tyłach Karczmy.
- To jest statek – odpowiadam, uśmiechając się do tyłu oddalającej się szybko głowy Malucha.
- Statek!!! Tam, ja, szybko – wyrzuca z siebie i już pędzi po bruku na złamanie karku.
- To nie statek – prostuje moja przyjaciółka O. – To żaglowiec – piracki żaglowiec!
Młody staje i patrzy na nas przeciągle.
- Mama, to alowiec! Acki, żlowiec! – z poważną miną poucza mnie moje dziecko, po czym tup, tup, tup wspina się po nieregularnej drabince, prowadzącej na pochylony na lewą burtę „wrak”. Jeszcze trzy miesiące temu, musiałam mu pomagać, a teraz… teraz nadążyć za nim nie mogłam. Wszędzie było go pełno, a najwięcej przy kole sterowym. Nie wypuszcza go z rąk, do momentu, jak uderzył się w nos rumbem – Witamy na pokładzie Majtku!

wtorek, 9 października 2012

Siad!!! – czyli migawki z przedszkola ;-)



To, że dzieci potrafią zadziwiać, wiedzą nie tylko rodzice owych dzieci, ale chyba wszyscy, którzy mieli okazję pobyć z Maluchami choćby kilka chwil. Oczywiście im dłużej, tym obserwacje ciekawsze ;-) Od siebie dorzucę, że prawdziwa zabawa zaczyna się, gdy Maluch zaczyna porozumiewać się z otoczeniem na poziomie wczesno-zdaniowym ;-) Opisywanie świata za pomocą bardzo ograniczonego zasobu słów musi, po prostu musi zdumiewać trafnością i logiką językową stosowaną przez dzieci. A jak do tego dochodzi jeszcze nauka zasad zachowania w szeroko pojętym społeczeństwie, to szczęka może zaboleć od zbyt częstego lądowania na podłodze ;-) Od pewnego czasu obserwujemy u Młodego przyspieszenie tego zdumiewającego procesu adaptacyjnego i czasami musimy bardzo starać się nie parsknąć śmiechem, kiedy on ze śmiertelną powagą powtarza nasze akcent, gesty, czy modulację głosu oraz wydaje polecenia swoim rówieśnikom w kwestii co wolno, a czego nie wolno robić. Robi to z pełnym przekonaniem, z gorliwością neofity, gotowy posunąć się o wiele za daleko, byle zasada została zastosowana, tak jak nauczyła mama ;-) Oczywiście nie możemy śmiać się oficjalnie, ponieważ wtedy nasz mały Gargulec zamyka się w sobie, wewnętrznie i zewnętrznie, np. zamyka oczy i udaje, że śpi, donośnie chrapiąc. Ot taki sobie mechanizm obronny, stosowany również w towarzystwie osób nowych lub też rzadko widywanych.

piątek, 5 października 2012

Hau, hau, miiiiau ;-)



Kiedy przeczytałam, że dzisiaj jest Międzynarodowy Dzień Zwierząt od razu przypomniało mi się zwierzę, które naprawdę kochałam – kocica Czarna Inez

W rodzinnym domu miewaliśmy psy oraz okazjonalnie rybki, choć domowy survival wytrzymywały tylko te najtwardsze – glonojady. Akwarystyka z jej pięknymi podwodnymi ogrodami, zamieszkiwanymi przez tęczowych i egzotycznych mieszkańców, pozostała na zawsze w sferze marzeń nieosiągalnych. Lepiej nam szło z psami. I choć ostatnie lata spędziły z nami dwa kundle: Brutus - mieszanka wilka z dobermanem (ten to miał charakter!) oraz Nuka – mieszaniec chyba wszystkiego, co miało cztery łapy i zaliczało się do psów, znaleziona jako kilkudniowy szczeniak, zimą, w śniegu pod garażami (nigdy nie przestanę się dziwić ludzkiej bezduszności i okrucieństwu), to do rodzinnej legendy przeszedł ogromny, długowłosy owczarek niemiecki o dźwięcznym imieniu: BAS. 

środa, 3 października 2012

Ja mniam, mniam! – czyli migawki z przedszkola ;-)


Młody od września chodzi do przedszkola. W wrześniu skończył 2 latka i 8 miesięcy. Na początku było nam obojgu bardzo trudno, on nie chciał i ja sercem też nieszczególnie, choć rozum mówił, że dla jedynaka to dobra szkoła życia i samodzielności ;-) Przez pierwszy tydzień odprowadzałam Młodego sama, chcąc jego uspokoić i być pewna, że robię dobrze, a przedszkole, a szczególnie CIOCIE spełniają pokładane w nich nadzieje, czyli, że są ciepłymi, ale energetycznymi osobami. Wszystko odbyło się książkowo.

Młody:
- dwa tygodnie płaczu, trzymania się mojego ubrania, szyi, rąk itp.;
- dwa tygodnie zaklęć: Mamu nie! Mamuuuuuuuuu oć tu! Mamuuuuuuu nie tup, tup pracy! Musiaaaaaaaa…!!!!

Ja:
- dwa tygodnie przyklejonego do twarzy uśmiechu;
- dwa tygodnie ryku w samochodzie;
- dwa tygodnie głuchnięcia na rozpaczliwe krzyki Młodego;
- dwa tygodnie sms-ów do przedszkola, czy wszsytko OK.?
- dwa tygodnie uczenia się nowego rozkładu dnia i organizacji poranka!

Teraz jest już OK, ale codziennie, z małymi modyfikacjami,  odbywamy tę samą rozmowę:

- Mama, ja nie szkola, ja tu sam. – Młody patrzy na mnie szklistym wzrokiem.
- Chcesz zostać sam w domu? – pytam nieco zdumiona samym pomysłem.
- Tak, ja tu sam!  - potwierdza entuzjastycznie Mały, a w jego głosie słychać budzącą się nadzieję, którą ja za chwilę bezdusznie gaszę.
- Kochanie, rano każdy gdzieś idzie. Tatuś poszedł do pracy, ja idę za chwilę do pracy, a ty do przedszkola. Będzie fajnie!
- Nie fajnie. – mówi Mikrob zrezygnowanym głosem i zaszywa się w najdalszym kacie z zabawkami.
- Przecież tam są zabawki, dzieci… - próbuję zachęcić go kolorowym obrazkiem, jednocześnie malując oko i popijając parzącą usta kawę.
- Nie ma! – odkrzykuje Mały, przejeżdżając pociągiem przez „tunel czasu”.
- Nie ma dzieci? – pytam z lekkim niedowierzaniem.
- Nie ma.  – słyszę spokojne potwierdzenie
- A gdzie są? – zapędzam Młodego w kozi róg.
- Ja mniam, mniam dzieci – spokojnie odpowiada Mały i patrzy mi lekko wyzywająco w oczy…

Blueme ;-) 

poniedziałek, 1 października 2012

No ustaw się…!


W fotografiach jest coś takiego, co powoduje, że mam ściśnięte gardło a z oczu leją się łzy me czyste rzęsiste ;-) Leją się, bo tak intensywnie patrzę, że nawet mrugać przestaję, żeby nie stracić nic z obrazu. I pomyśleć, że jakiś czas temu fotografia mogła dla mnie nie istnieć, stanowiła raczej efekt męczącego obowiązku wystawania pod pomnikami, kamienicami, zamkami, na górskich szczytach i w innych miejscach uznawanych za atrakcje turystyczne. Uwierała jak czerwona pineska na mapie głosząca  - TU BYŁAM. Zamiast okoliczności, w jakich zostały zrobione zdjęcia, pamiętam wieczne kłótnie podczas rodzinnych wycieczek, kiedy ja chciałam chłonąć otoczenie, dotykać rozgrzanych kamieni mniej i bardziej starożytnych budowli, oglądać eksponaty w muzeum (o dziwo jako dziecko uwielbiałam muzea i na szczęście do tej pory je lubię, zwłaszcza zapach przechowywanych w nich wieków i ciszę), chciałam smakować dziwnie wyglądające potrawy, poobserwować ludzi, tak podobnych, a jednocześnie tak różnych, chciałam pozaglądać w okna, ale nie mogłam. Za moimi plecami, nad głową, tuż przy uchu wiecznie brzmiało: No ustaw się, tam pod tym pomnikiem/zamkiem/murkiem/itp. Stań prosto, stań ładnie (królestwo dla tego, kto powie, co to znaczy), nie wygłupiaj się, uśmiechnij się… A we mnie z każdą komendą coraz bardziej burzyła się krew. Ponadto TEN APARAT! Tata miał Zenita, a dla mnie wtedy szczytem marzeń był polaroid. Oczywiście teraz za staruszka Zenita i alchemiczne umiejętności zdobywane w ciemni wiele bym oddała, ale cóż mądry Polak po szkodzie ;-)

Korzystając z własnego doświadczenia, staram się robić Młodemu zdjęcia „przy okazji”, oczywiście często sama tę okazję stwarzając ;-) Niestety, co stwierdzam z żalem, za Młodym coraz bardziej nie nadążają ani moje umiejętności ani sprzęt, którym dysponuję, na szczęście jednak nadąża jeszcze wyobraźnia ;-) A że mam, jak już wspomniałam, naturę zadaniową, to zaczęłam szukać nowego aparatu oraz kursu, który poradziłby sobie z materią tak oporną, jak ja ;-) Aparat, już wiem, że będzie musiał poczekać, ale kurs jest w zasięgu możliwości. Akademię Fotografii Dziecięcej znalazłam dawano temu, chyba zaraz po powrocie z urlopu macierzyńskiego. Zachwyciły mnie wtedy zdjęcia robione przez jej kursantki, zwłaszcza, że wyraźnie widoczny był progres pomiędzy zdjęciami zgłoszonymi jako początkowe i tymi wykonanymi na przestrzeni kilku miesięcy od rozpoczęcia nauki. Na zdjęciach zmieniała się nie tylko technika, umiejętność obróbki zdjęć, wyczucie chwili, nastrój zdjęcia, czy spojrzenie na modela czy otoczenie ale przede wszystkim opowieść, jaka za nimi stała. Zdjęcia z poziomu „rejestracji tu i teraz” przechodziły na poziom „opowieści o tu i teraz”. Na nowszych zdjęciach widoczne były cudownie uchwycone chwile wspólnych zabaw, w których ciągle pobrzmiewał radosny śmiech, moment zatrzymania i skupienia, jaki może być udziałem tylko dzieci, zdziwionych ciągle jeszcze nowym światem, czy smutku, którego nie nauczyły się jeszcze ukrywać. W Akademii  przekonuje mnie również podejście jej twórczyni do kobiet, chcących uczyć się fotografowania. Jest w pełni profesjonalne, ale jednocześnie „ludzkie”, ciepłe i pełne zrozumienia. Dla zainteresowanych na stronach Akademii podane są wszystkie niezbędne informacje, nic tylko zapisać się i brać się do nauki ;-)

Dzięki kursowi będę mogła sprawdzić, czy to co czuję trzymając w rękach aparat, albo oglądając tysiące zdjęć w albumach, Internecie, czy różnych wydawnictwach książkowych jest tylko chwilowym kaprysem mojej słomianej natury, czy też odnalezioną formą wyrazu, która pozwoli opowiadać o moim świecie bardziej wieloznacznym językiem, jakim jest obraz. Nie powiem, kiedy zacznę kurs, pewnie jeszcze chwilę przyjdzie mi na to poczekać, mam jednak cichą nadzieję, że w pewnym momencie będzie to choć odrobinę widać ;-)

Blueme 

wtorek, 25 września 2012

Cisza


 Ludzie różnie zachowują się w obliczu spraw trudnych i ostatecznych. Ja wycofuję się. Im trudniejszy problem, tym jestem cichsza, bardziej zamknięta w sobie, często niedostępna. Jeżeli więc pokrzykuję, pohukuję i szturcham swoją rodzinkę i przyjaciół, skanduję inwektywy, warczę i robię wiele dziwnego hałasu, to problem jest drażliwy ale rozwiązywalny, a ja tylko poirytowana. Natomiast, gdy na pytania odpowiadam mruknięciem, milknie mój telefon, nie odpowiadam na maile i trudno mnie złapać w jakikolwiek inny sposób, to znaczy, że dzieje się coś ważnego, smutnego, złego, na poradzenie z czym potrzebuję czasu i całej energii, jaką dysponuję. Cisza czasami trwa dzień, a czasami miesiąc. Wtedy nie pomagają rozmowy, próby wyrwania mnie z tego dziwnego stanu zawieszenia, czy odwrócenia mojej uwagi itp. Mimo, że rozumiem najlepsze chęci otaczających mnie osób, to drażnią mnie próby trywializowania gnębiącego mnie problemu, szukania powierzchownych rozwiązań, czy też udzielania rad, o które nie prosiłam. Sama mam naturę zadaniową i, co niestety denerwuje część moich znajomych, nie umiem zbyt długo omawiać jednego problemy, dzieląc go na elementy i parokrotnie oglądając z każdej możliwej strony. Wolę przyjrzeć się sytuacji, wyciągnąć wnioski i poszukać najlepszego rozwiązania problemu czy też wyjścia z sytuacji, z jak najmniejszymi stratami. Tak też postępuję ze swoim życiem, jakby to powiedział mój znajomy: nie certolę się z nim ;-) Jednak czasami coś mnie przerasta, a dokładniej czuję się tak, jakbym musiała poradzić sobie z czymś dużo ode mnie większym, co ostatecznie musi się we mnie zmieścić.

poniedziałek, 10 września 2012

...

... na co dzień wygadana, w obliczu tragedii milknę, bo jak odnieść się do cierpienia po stracie najbliższych osób? Co powiedzieć gdy umiera ktoś, kto na pewno nie powinien - dziecko? Nic. Każde pocieszenie brzmi jak banał. Żadnym słowem, czy gestem nie można niczego cofnąć, nie można też złagodzić faktów lub im zaprzeczyć. Można tylko być obok, gdyby potrzebne było ramienia do podtrzymania, przytulenia, czy wypłakania, lub gdyby potrzebna była czyjakolwiek twarz do wykrzyczenia światu wściekłości, bólu, żalu, tęsknoty, niesprawiedliwości i bezpańskiej już Miłości. Ale czasami nie można nawet tyle, pozostaje tylko być. Chcę wierzyć, że czas oraz biochemia zrobią swoje i ulżą cierpieniu z tak nagła samotnym rodzicom ... 

Blueme

piątek, 7 września 2012

Lodówka


 Zawsze chciałam mieć lodówkę, taką, jakie widać na amerykańskich filmach. Ogromną. I wcale nie chodziło o jej pojemność, wygodę w użytkowaniu, czy snobizm. Chodziło o drzwi. Drzwi, na których wisiały plany lekcji, kalendarze z zaznaczonymi wizytami u lekarzy, urodzinami, wyjściami do kina, rocznicami ślubów, rachunki do zapłacenia, polaroidowe zdjęcia, efekty rękodzielniczych wytworów latorośli i wiele innych bardziej, lub mniej przydatnych elementów rodzinnej codzienności. Co prawda, nigdy nie zadałam sobie pytania, jak wygląda użytkowanie lodówki z takim nadbagażem, po prostu byłam zauroczona tablicą ogłoszeń, płaszczyzną wystawienniczą i albumem rodzinnym w jednym. Jako dziecko marzyłam, że na lodówce, jako wyraz rodzicielskiej dumy, zawisną i moje prace, ale niestety tak się nie stało. Przeszkody były dwie: nad wyraz praktyczne podejście do życia moich rodziców oraz lodówka – radziecka odpowiedź na amerykańskie rozpasanie – porządna, wysoka, wąska, emaliowana i zupełnie nie nadająca się do jakichkolwiek innych działań, poza przechowywaniem żywności.

czwartek, 6 września 2012

Dobre nocki…




Puk, puk, puk. Odpukuję w niemalowane. Od trzech dni Maluch zasypia sam. Co prawda, od początku spał w swoim pokoju, we własnym łóżeczku i przy zgaszonym świetle, ale do tej pory zawsze podczas zasypiania towarzyszyło mu jedno z nas.

piątek, 31 sierpnia 2012

Dzień Blogów ;-)

 
Dziś Dzień Blogów – wszystkiego najlepszego! 


Przypadkiem przeczytałam, że dziś jest dzień blogów ;-) Co prawda do tej ogromnej i różnorodnej rodziny dołączyłam niedawno, ale z przyjemnością przyłączam się do życzeń dla nas wszystkich ;-) 


Życzę nam wszystkim czasu, pasji, ciekawości świata, świetnych zdjęć i żeby zawsze chciało się nam chcieć ;-)

wtorek, 28 sierpnia 2012

Szczęście



Sobotni poranek, dookoła cisza. Prawdziwa cisza, w której słychać pająka sunącego po pajęczynie delikatnie dzwoniącej kroplami rosy. Słońce zawieszone między czyimś wczoraj a moim dziś, buja się na krawędzi świata, przedłużając zatwierdzenie świtu. Powietrze, nienasycone jeszcze zapachami nowego dnia, pachnie sobą. Jestem. Przez krótką chwilę jestem, zanim znowu będę… Jednak gdzieś na granicy zmysłu, tam gdzie promienie niezdecydowanego słońca dotknęły kolejnego dnia, wyczuwam delikatny, torfowy zapach zaoranej ziemi. Kolejny promień i czuję zapach unoszącej się parą kropli rosy oraz cięższy, bogatszy zapach jej bliźniaczki wnikającej w ogrodowy mech. Za chwilę dołączą do nich zapachy trawy, pisku, kamieni, kory drzew, rozgrzewających się dachów okolicznych domów i psiej sierści tarmoszonej wypoczętą ręką czlowieka. Słońce – jak dyrygent – pilnuje wejścia poszczególnych sekcji i solistów. Jest dyrygentem wybitnym, wymagającym i nie znoszącym sprzeciwu, charyzmatycznym i rozumiejącym intencję Autora, dzięki czemu ascetyczny poranek utworu jest tak samo ekscytujący i przykuwający uwagę, jak jego przepełniony treścią wieczorny finał („Bolero” M. Ravela).

środa, 25 lipca 2012

Podobno MATKI wiedzą takie rzeczy

Stoi przede mną i krzyczy: Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!
Z oczu wolno płyną dwie łzy.
Właśnie wrócił ze spaceru z ojcem…
Całą twarz jest świadectwem (za)rycia w ziemi: ślina, piasek, fragmenty roślin i dwa szlaki łez, a wszystko porozcierane rękoma we wszystkich możliwych kierunkach.

Najpierw panika!!! Uczucie, które pojawiło się w moim życiu po raz pierwszy po Jego narodzinach, a w zasadzie jakiś czas przed nimi, kiedy dowiedziałam się, że Młody przestał rosnąć, w łożysku mam wsteczne przepływy, dziecko trzeba natychmiast ze mnie wyciągnąć (chociaż do terminu zostały mi jeszcze ponad dwa miesiące) i że nie wiadomo, czy ONO nie będzie w najlepszym wypadku niedorozwinięte, a w najgorszym, w najgorszym, że powinnam szybko zapomnieć, że kiedykolwiek BYŁO, bo jestem jeszcze młoda i mogę…. Przez dwa najdłuższe dni mojego życia, kiedy czekaliśmy na decyzje lekarzy i kolejne wyniki badań, Panika była moim suwerenem – należałam całkowicie do niej i od niej zależałam. Ściskała mi gardło, żołądek, zwiotczała nogi uniemożliwiając jakiekolwiek poruszanie, bawiła się rękoma wprawiając je od czasu do czasu w drżenie uniemożliwiające wypicie choćby wody z butelki. Potężna i wszechwładna, złapała mnie za gardło i trzymała w żelaznym uścisku (jakie to wyświechtane porównanie, ale niestety trafne). Chciałabym napisać, że po tych dwóch dniach, kiedy wreszcie podjęto decyzję o cesarce otrząsnęłam się i zaczęłam normalnie funkcjonować, ale bardzo „minęłabym się z prawdą”. Nie zaczęłam, a jeżeli to w ogóle możliwe czułam, że wszystko narasta i staje się praktycznie nie do wytrzymania. Najdziwniejsze było jednak to, że ze wszystkich sił starałam się trzymać w ryzach i zachowywać NORMALNIE. Podobno idąc do sali operacyjnej śmiałam się i żartowałam z koniecznej lewatywy, z bikini, które chcę założyć, jak już będzie po wszystkim, więc chirurdzy muszą się spisać, żeby blizna była niewidoczna, z faktu, że to pierwsza operacja w moim życiu, a idę do niej naga, wygolona tępą szpitalną maszynką, w za małym fartuchu odsłaniającym wszystko, co powinno być zakryte, na bosaka, bez skarpetek, że…    Mijałam po drodze nerwowo uśmiechających się rodziców z wielkimi siniakami pod oczami i Szanownego M,. machając im, jakbym jechała na kolonie, a nie szła tam, gdzie dowiem się, czy w moim życiowym planie została uwzględniona pozycja  - DZIECKO.

piątek, 13 lipca 2012

Włosko B/W

Zbliża się weekend, za oknem około 30 stopni, w pokoju, w którym pracuję podobnie. Nie pomagają wiatraki, na zmianę otwierane i zamykane okna i drzwi, nie pomaga zimna woda, która od +4 stopni C pokonuje opór materii w czasie, aby w ciągu pół godziny osiągnąć co najmniej +24 stopnie C, a w ciągu kolejnych godzin temperaturę pokojową, czyli w moim wypadku +30. Upał. Korzyść z niego jedynie taka, że bez problemu udaje mi się zachować urlopowy nastrój. Wspomnienia z tegorocznego urlopu wspomagają też zdjęcia, które od dnia powrotu do pracy, staram się wieczorami przejrzeć, posegregować, podocinać oraz ułożyć w album… Pisałam, że fotograf ze mnie żaden, ale pasja swoje prawa ma ;-) Co roku staram się z uchwyconych aparatem chwil ułożyć OPOWIEŚĆ, niekoniecznie ciągłą, niekoniecznie ze wszystkimi zakończonymi wątkami, ale jednak przemyślaną, ułożoną wg tylko mi znanych reguł, opowieść, którą potem wtłaczam w fotoksiążkę – moją miłość i przekleństwo ;-) Całe wieczory potrafię siedzieć i układać zdjęcia tak, aby MÓWIŁY, bez konieczności użycia słów. Czasami się nie da, czasami trzeba popełnić przypis, adnotację, dopowiedzenie oglądanej historii, ale kiedy mogę nie używać słów… jestem z siebie dumna, bo chociaż na chwilę udaje mi się zmienić sposób komunikacji, bez tłumaczenia połączyć obraz, treść i emocje… jest to rzadkie, a nawet bardzo rzadkie zjawisko, ale czasami się udaje ;-)

Dla zachowania wspomnień kilka migawek z Caorle, małego włoskiego miasteczka w pobliżu Wenecji. Miłego weekendu. 

środa, 11 lipca 2012

Zmagam się z duchem i materią

Zmagam się z Duchem i Materią i sama nie wiem z czym bardziej.

Po wielu latach absolutnego zastoju, postanowiłam wziąć się w karby i podszkolić angielski. Ci, którzy znają mnie nieco lepiej, wiedzą, że „podszkolić” można w tym wypadku traktować jako pewnego rodzaju komplement. Zajęcia nie tyle są pomocą w cyzelowaniu języka, ile przypominają połączenie pracy w kamieniołomach z pracą w kopalni. Z trudem i niewiarygodnym wysiłkiem wyciągam na światło dzienne wiadomości pogrzebane w czeluściach mojego umysły w okresie kredy. Kiedyś, dawno, dawno temu było to bogactwo wiedzy o języku, jego niuansach, odcieniach, historii, teraz jest to twardy pokład kamienia, ledwo przypominający dawną świetność. Duch, na początku ochoczy, miałam przecież przekonanie, że robię coś dla siebie i to w dodatku coś istotnego i być może mającego w przyszłości wpływ na moje życie, po kilku tygodniach nauki nieco oklapł, żeby nie powiedzieć, że usiadł przy stole, podparł głowę rękoma i tępo zapatrzył się w dal. Bez względu na moje wysiłki zupełnie nie reagował na jakiekolwiek perswazje, tłumaczenia, argumenty, w końcu na prośby i rzewnie lane łzy. Zaparł się w swojej tępocie i siedział nie zwracając na mnie uwagi. Po kilku bezskutecznych próbach racjonalnego perswadowania, postanowiłam użyć argumentu koronnego. Wyciągnęłam zapłacone za naukę rachunki, dodałam do nich rachunki za kawę i koktajle oraz inne konieczne dodatki, jakie kupowałam ucząc się do zajęć w pobliskiej kawiarni i położyłam mu je przed nosem. Przez chwilę sądziłam, że wszystko stracone, że oczekiwanej reakcji nie będzie, że poczucie przyzwoitości, świadomości inwestycyjnej oraz zwykłego wstydu za brak ambicji nie przebiją się przez otumaniony rezygnacją umysł, ale… po kliku sekundach oko lekko mu drgnęło, po chwili nieznacznie spojrzał w dół, jakby nadal nie widząc leżącej przed nim mojej ostatniej deski ratunku, aż w końcu z westchnieniem rezygnacji odsunął rachunki, powłóczystym ruchem sięgnął przed siebie i po chwili trzymał w drżących dłoniach podręcznik do angielskiego, nerwowo rozglądając się za słuchawkami.

I tu dochodzimy do Materii. Choćbym nie wiem, jak się starała, materia zawsze staje mi okoniem. Rozpoczynając kurs, zdecydowałam się na nie stosowaną przeze mnie wcześniej metodę, od razu dodam, że nie polega ona na wygodnym leżeniu w fotelu ze słuchawkami na/w uszach, czujnikiem w nosie i głębokim przekonaniem, że tylko w fazie relaksu mogę przyswoić wiedzę.

środa, 4 lipca 2012

Mój pierwszy… ;-)


Witajcie ;-) Za namową Przyjaciół zmęczonych zapewne moimi przydługimi mailami i zapychającymi im skrzynki zdjęciami ;-) postanowiłam założyć blog o…, chyba o wszystkim co mogłabym określić jako moje życie. A kim jestem? No właśnie, jak się zdefiniować?
1. Zachowując poprawność polityczną? – Człowiekiem i kobietą i to dokładnie w tej kolejności.
2.  Definiując się przez funkcję? – matką, pracownikiem i żoną… tak, to chyba właściwa kolejność, choć wcześniej wyglądała tak: pracownikiem/-czką… (długo, długo nic), żoną.
3. A może zwyczajnie? – współczesną kobietą, z całym zasobem znaczeniowym tego określenia: z rodziną, kredytem, brakiem czasu, z pasjami i marzeniami, śmiechem i cichym płaczem pod prysznicem, porannym kubkiem ukochanej kawy, umiejętnością dostrzeżenia piękna w najdrobniejszych przejawach codzienności np. w chrupiącej bagietce z mozzarelą i pomidorami w małej piekarni, w której od rana pachnie pieczonym chlebem, a w uszy wsącza się jazz. Jestem kobietą z torbą gotową do podróży gdziekolwiek, z ciekawością świata i człowieka, z poziomem empatii przekraczającym bezpieczne granice, z miłością do syna, która szybko mogłaby stać się początkiem bałwochwalczego kultu, gdyby nie zdrowy rozsadek, poczucie humoru z ironicznym zabarwieniem oraz z trudem łapany, mimo wielu lat nauki, dystans do siebie i tego co TU i TERAZ ;-)

Bywam szczęśliwa oraz melancholijna. Mam więcej wad niż zalet, a jedną z nich jest świadomość istniejących wad ;-) Lubię czytać, no sama nie wiem, czy to wystarczy jako określenie stanu faktycznego, ale „kocham czytać” wydaje mi się odrobinę egzaltowane. Może więc powinnam napisać, że książka jest u mnie jak chleb – nie może jej zabraknąć. Czytam wszędzie, tak, tak WSZĘDZIE ;-) i nie jestem w czytaniu ortodoksyjna – książki czytam w ich podstawowej formie, ale korzystam też z audiobooków. Lubię gotować – zwłaszcza potrawy szybkie, nieskomplikowane i smaczne i zapewne dlatego na wszelkiego rodzaju uroczystości zazwyczaj wybieram potrawy skomplikowane, wymagające wielogodzinnych przygotowań i bywa, kontrowersyjne w smaku ;-) Ostatnie odkrycie - fotografia – zero umiejętności, zero sprzętu ale jaki zapał ;-) Co mogłabym robić, gdybym nie robiła tego, co robię? Tylko jedno – podróżować, ale mam jeszcze czas, może, może…

Na wirtualnych kartach „Środowo…” przewinie się pewnie wszystko, o czym wspomniałam powyżej plus moja bardziej niż kolorowa rodzina.

„Środowo …” rusza, jak na „Środowo…” przystało - w środę! Przy tej okazji dziękuję moim przyjaciołom i znajomym za cierpliwości i przychylne zainteresowaniu, a co poniektórym za zmuszenie mnie do rozważenia stworzenia bloga – oto on jeszcze gorący;-)

Zapraszam więc wszystkich i do zobaczenia ;-)
blueme