Puk, puk, puk. Odpukuję w
niemalowane. Od trzech dni Maluch zasypia sam. Co prawda, od początku spał w
swoim pokoju, we własnym łóżeczku i przy zgaszonym świetle, ale do tej pory
zawsze podczas zasypiania towarzyszyło mu jedno z nas.
Gdy go przywieźliśmy do domu
ważył tylko 1700 gramów,
był tak maleńki, że gdy opatuliliśmy go kocykami, to nie było widać, czy
oddycha, czy nie. Od jego oddechu nie drgały bowiem najmniejszy włosek czy
najlżejsza niteczka na kocyku. W szpitalu przestrzegano nas, że wcześniaki,
bardziej niż dzieci urodzone w terminie, są podatne na śmierć łóżeczkową,
siedziałam więc przy łóżeczku prawie 24h, mając nadzieję, że w błękitnej
poświacie nocnej lampki uda mi się dostrzec symptomy niebezpieczeństwa. Pod
ręką miałam najważniejsze narzędzie – lusterko, które co pewien czas
przykładałam do małego noska, wstrzymując swój oddech do momentu, gdy na
połyskliwej płaszczyźnie pojawiał się obłoczek skraplającej się pary. Jednak po
miesiącu takiego czuwania, byłam wrakiem człowieka. Szanowny M. nie widział
powodu, żeby kupić elektroniczną nianię, bo pokój Małego jest tuż obok naszej
sypialni i „Przecież wszystko będzie słyszeć”.
Jednak po miesiącu, gdy dostrzegł obłęd w moich zmęczonych, spuchniętych i
przekrwionych oczach, pojechał do sklepu i kupił nianię z monitorem oddechu.
Muszę przyznać, że trochę odetchnęłam i udawało mi się nawet złapać kilka
godzin snu. Od tego dnia zostawaliśmy z Młodym w pokoju z zupełnie innej
przyczyny niż lęk o jego życie. Chcieliśmy aby po tygodniach spędzonych
samotnie w inkubatorze, wiedział, że jesteśmy obok niego, czuł nas i nauczył
się nas, tempa naszych oddechów, naszego dotyku i głosów. Maluch zasypiał
spokojnie trzymając nas za palce albo głaskany przez nas delikatnie po główce. Z
czasem trzymanie za rękę stało się rytuałem. Trochę uciążliwym, ale teraz
wspominanym z uśmiechem. Mikrob zasypiał wtulony w nasze dłonie, a gdy tylko próbowaliśmy
delikatnie wyciągnąć je z jego uścisku, chwytał je mocniej i podsuwał pod
siebie, czasami kładąc się na nich całym swym maleńkim ciałem ;-) Zdarzało się,
że siedzieliśmy tak dwie godziny, szukając pierwszej okazji do uwolnienia się z
tego czułego uścisku ;-) Z czasem, zgodnie z radami mądrzejszych od nas,
odsuwaliśmy się od łóżeczka, pozostając jednak w pokoju. Szanowny M. tak
się do tego przyzwyczaił, że znikał z
Młodym w jego pokoju koło 21:00 i po godzinie w głośniku niani słyszałam
wieczorne pogadanki mojego syna i donośne chrapanie Szanownego M. ;-) Wyjście z
pokoju, podobnie jak wcześniej uwolnienie dłoni, graniczyło z cudem. Najmniejszy
bowiem szmer, o hałasie zamykanych po minimetrze i w przeciągu 10 minut drzwi
nie wspominając, powodował natychmiastową pobudkę i sprawdzenie stanu obecności
w pokoju:
- Jeden – ja
- jeden – au, au, (pies-przytulanka)
- jeden – Tatu! Tatu!? Tatuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu!!!!
I usypianie zaczynaliśmy od
początku ;-)
W ostatnich dniach, może już
nawet tygodniach trochę się zmieniło, pojawiło się nowe słowo klucz –
jednocześnie błogosławieństwo i przekleństwo większości rodziców - „ŚAM”, najczęściej używane w zestawieniu
– „Mama ja śam!” Postanowiłam
wykorzystać tę separacyjną tendencję Malucha i zaproponowałam mu samodzielne
zasypianie przy „żółtym światełku”. W tym celu w (nie)odległej IKEA kupiłam
lampkę - księżyc (żeby zaznaczyć nowy etap i zabierając nas, dać coś w zamian)
i umówiłam się z Młodym, że zasypia samodzielnie, przy nowym światełku, nie
wychodząc z łóżeczka. Młody obiecał mi wszystko czego chciałam, zrobił mi „pa,
pa”, posłał całuska i kazał wyjść. Nie wiem, czy byłam bardziej zdziwiona (że
tak szybko poszło), smutna (że przestaję być potrzebna), dumna (z syna i jego
coraz większej samodzielności), czy też szczęśliwa (z powodu odzyskania kilku wieczornych
godzin). Trochę niepewna, usiadłam na kanapie z książką w ręku i czekałam na: „Mamuuuuuuuuuuuuuuuuu! Oć!” Minuty wlokły
się niemiłosiernie, a wezwania jak nie było, tak nie było. Odprężyłam się więc
i zagłębiłam w od dawna leżakującej lekturze. Nagle w głośniku „niani”
usłyszałam donośny HUK i TRZASK. Nie było na co czekać, popędziłam do pokoju
Młodego. Mikroba zastałam… siedzącego na półce (1,6 m nad ziemią) i
przyglądającego się nadajnikowi „niani” ;-) Jednym rzutem oka ogarnęłam pokój.
Nie trzeba być bardzo spostrzegawczym, żeby dostrzec prowizoryczną drabinę, po
której Mikrob wszedł na półkę. Drabina składała się z: podłogi, poduszki,
sofki, dużego misia, oparcia tejże sofki oraz samej półki. Chciało mi się i
gratulować Młodemu i krzyczeć ze strachu ;-) Krzyknąć nie mogłam, żeby on się
nie przestraszył, więc najspokojniej, jak tylko umiałam spytałam:
- Gdzie jesteś?
- Tu – odpowiedziało moje dziecko siedząc dalej na półce, nieco
zdziwione oczywistością pytania.
- A gdzie powinieneś być? – rozgrywałam swoją partię po
mistrzowsku.
- Tam – zabrzmiała smętna odpowiedź, po której Mały zgrabnie zaczął
zsuwać się po kolejnych stopniach drabiny. Wskoczył do własnego łóżka,
popatrzył na mnie z wyrzutem i kładąc głowę na poduszkę mruknął:
- Mama patź, śatł/o, źute śatł/o. Moje.
30 minut później spał, a ja nadal
nie wiedziałam, czy jest mi bardziej z tego powodu wesoło, czy smutno.*
Blueme
* tak to wyglądało pierwszego
dnia samodzielnego zasypiania, drugi wyglądał już zupełnie inaczej…;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz