Ludzie różnie zachowują się w
obliczu spraw trudnych i ostatecznych. Ja wycofuję się. Im trudniejszy problem,
tym jestem cichsza, bardziej zamknięta w sobie, często niedostępna. Jeżeli więc
pokrzykuję, pohukuję i szturcham swoją rodzinkę i przyjaciół, skanduję inwektywy,
warczę i robię wiele dziwnego hałasu, to problem jest drażliwy ale
rozwiązywalny, a ja tylko poirytowana. Natomiast, gdy na pytania odpowiadam
mruknięciem, milknie mój telefon, nie odpowiadam na maile i trudno mnie złapać
w jakikolwiek inny sposób, to znaczy, że dzieje się coś ważnego, smutnego,
złego, na poradzenie z czym potrzebuję czasu i całej energii, jaką dysponuję.
Cisza czasami trwa dzień, a czasami miesiąc. Wtedy nie pomagają rozmowy, próby
wyrwania mnie z tego dziwnego stanu zawieszenia, czy odwrócenia mojej uwagi
itp. Mimo, że rozumiem najlepsze chęci otaczających mnie osób, to drażnią mnie próby
trywializowania gnębiącego mnie problemu, szukania powierzchownych rozwiązań,
czy też udzielania rad, o które nie prosiłam. Sama mam naturę zadaniową i, co
niestety denerwuje część moich znajomych, nie umiem zbyt długo omawiać jednego
problemy, dzieląc go na elementy i parokrotnie oglądając z każdej możliwej
strony. Wolę przyjrzeć się sytuacji, wyciągnąć wnioski i poszukać najlepszego
rozwiązania problemu czy też wyjścia z sytuacji, z jak najmniejszymi stratami. Tak
też postępuję ze swoim życiem, jakby to powiedział mój znajomy: nie certolę się
z nim ;-) Jednak czasami coś mnie przerasta, a dokładniej czuję się tak, jakbym
musiała poradzić sobie z czymś dużo ode mnie większym, co ostatecznie musi się
we mnie zmieścić.
W ciągu ostatnich dni musiałam
poradzić sobie ze śmiercią bardzo młodego człowieka, bólem jego rodziców, który
naprawdę rozumiem oraz ze świadomością, że niezależnie od wszystkiego świat
idzie dalej. Prawda niby oczywista, ale czasami nie do przyjęcia, zwłaszcza
wtedy gdy nasz świat brutalnie się zatrzymuje. Wydawałoby się, że wszystko co
nas otacza powinno zatrzymać się również. Świat powinien spuścić do połowy
chorągwie na znak współuczestniczenia, współsmutku i zrozumienia ale tego nie
robi, on toczy się dalej. Gdy żegnaliśmy K. ta prawda dotarła do mnie z całą
swoją siłą. Podczas ostatniego pożegnania, na cmentarzu, widziałam zgiętych i
zjednoczonych wspólnym bólem rodziców K., pogrążonych w smutku jego bliższych i
dalszych znajomych, a jednocześnie czułam na plecach ciepłe promienie
późnoletniego słońca, słyszałam ptaki w otaczających nas drzewach oraz płacz
niedawno urodzonego syna koleżanki, widziałam wzbijające się w niebo samoloty,
w których ktoś zamawiał drugi kubek wina, ktoś inny czytał gazetę, sprawdzając
notowania na giełdzie i zastanawiając się na co wyda zarobione pieniądze, a
ktoś jeszcze inny cieszył się na spotkanie z żoną, rodzicami czy kumplem,
szukającymi szczęścia w barach Anglii, Irlandii czy w innym zakątku świata. Również
ja, choć w tym momencie byłam całą sobą tam, to już za chwilę jechałam do
pracy, do domu, do syna. Martwiłam się o …, miałam nadzieję na…, denerwowało
mnie, że… Życie toczyło się dalej. Nie mogłam jednak poradzić sobie i przejść nad
tym do porządku dziennego, że będąc tak ważnymi, jednocześnie jesteśmy tak
nieistotni. Żałuję, że nie mogę napisać, że choć zabrało mi to trochę czasu, to
świetnie dałam sobie radę z gnębiącym mnie problemem egzystencjalnym. Wnioski,
jakie wyciągnęłam, wcale nie są radosne. Na szczęście nie muszą takie być,
ważne że pozwoliły mi wrócić z chwilowego i dobrowolnego wygnania i żyć dalej, mam
nadzieję lepiej oraz bardziej świadomie, doświadczając i nie marnując żadnej
chwili, bo to jest wszystko co mam.
Potrzebowałam tych kilku
minionych dni aby pewne sprawy na nowo sobie poukładać, a teraz chcę znowu się
uśmiechać, co znowu nie jest takie trudne, gdy patrzy się na niespełna
trzylatka biegającego po lesie z radością i energią młodego fauna ;-)
Korzystając z krótkiego powrotu lata, wybrałyśmy się z moją przyjaciółką i
naszymi Maluchami do lasu. Było pięknie. Mały był w lesie może drugi, a może
trzeci raz w życiu. Tym razem jednak nie chodziliśmy po wydeptanych ścieżkach
ale po miękkich, zielonych i wilgotnych pagórkach pokrytych mchem. Młody biegał
jak jelonek, tarzał się w mokrym mchu i wspinał na piaskowe skarpy.
Bawiliśmy
się w chowanego, oglądaliśmy kolorowe jesienne grzyby, wspinaliśmy się po
powalonych drzewach i sprawdzaliśmy, jak daleko można odejść, żeby się nie
zgubić.
Oglądaliśmy mrowiska, goniliśmy leśne żaby i żuki. Mały cieszył się
jak… dziecko ;-). Najwięcej radości sprawiło mu jednak skakanie po kałużach.
- Zobacz Mały, jaka
duża kałuża!!! – krzyczę wskazując na szarawo-burą mazię na środku drogi,
doskonale zdając sobie sprawę, że otwieram puszkę Pandory, ale co tam ;-)
- Łuża? Łuża! –
krzyczy człowieczek i zatrzymuje się tuż przed malowniczo rozlewającą się
kałużą
- Tak, kałuża, chcesz
po niej pobiegać? – kuszę tak, że Mefistofeles by się nie powstydził.
- ??? – na twarzy
Malucha widać radość, nadzieję i niedowierzania, gdy widzi jak potakuję głową z
przyzwoleniem. Po chwili słyszę rechot i odgłos rozchlapywanej na kamieniach
wody.
A po zakończonym spacerze nic nie
smakuje lepiej niż domowe kanapki, lekko wilgotne winogrona i słodkie jabłka. Wieczorem
Mały dotleniony i pozytywnie zmęczony zasypiał, tuląc w rączkach swojego
ukochanego pieska maskotkę i powtarzając: Mama
tam łuża (czyt. kałuża), ja tam hop,
ja tam, ja…
Dobranoc Kochanie, miłych snów.
Blueme
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz