W fotografiach jest coś takiego,
co powoduje, że mam ściśnięte gardło a z oczu leją się łzy me czyste rzęsiste ;-) Leją się, bo tak intensywnie patrzę, że
nawet mrugać przestaję, żeby nie stracić nic z obrazu. I pomyśleć, że jakiś
czas temu fotografia mogła dla mnie nie istnieć, stanowiła raczej efekt męczącego
obowiązku wystawania pod pomnikami, kamienicami, zamkami, na górskich szczytach
i w innych miejscach uznawanych za atrakcje turystyczne. Uwierała jak czerwona
pineska na mapie głosząca - TU BYŁAM. Zamiast
okoliczności, w jakich zostały zrobione zdjęcia, pamiętam wieczne kłótnie
podczas rodzinnych wycieczek, kiedy ja chciałam chłonąć otoczenie, dotykać
rozgrzanych kamieni mniej i bardziej starożytnych budowli, oglądać eksponaty w
muzeum (o dziwo jako dziecko uwielbiałam muzea i na szczęście do tej pory je
lubię, zwłaszcza zapach przechowywanych w nich wieków i ciszę), chciałam smakować
dziwnie wyglądające potrawy, poobserwować ludzi, tak podobnych, a jednocześnie
tak różnych, chciałam pozaglądać w okna, ale nie mogłam. Za moimi plecami, nad
głową, tuż przy uchu wiecznie brzmiało: No
ustaw się, tam pod tym pomnikiem/zamkiem/murkiem/itp. Stań prosto, stań ładnie (królestwo
dla tego, kto powie, co to znaczy), nie
wygłupiaj się, uśmiechnij się… A we mnie z każdą komendą coraz bardziej
burzyła się krew. Ponadto TEN APARAT! Tata miał Zenita, a dla mnie wtedy szczytem
marzeń był polaroid. Oczywiście teraz za staruszka Zenita i alchemiczne
umiejętności zdobywane w ciemni wiele bym oddała, ale cóż mądry Polak po
szkodzie ;-)
Korzystając z własnego
doświadczenia, staram się robić Młodemu zdjęcia „przy okazji”, oczywiście
często sama tę okazję stwarzając ;-) Niestety, co stwierdzam z żalem, za Młodym
coraz bardziej nie nadążają ani moje umiejętności ani sprzęt, którym dysponuję,
na szczęście jednak nadąża jeszcze wyobraźnia ;-) A że mam, jak już wspomniałam,
naturę zadaniową, to zaczęłam szukać nowego aparatu oraz kursu, który
poradziłby sobie z materią tak oporną, jak ja ;-) Aparat, już wiem, że będzie
musiał poczekać, ale kurs jest w zasięgu możliwości. Akademię
Fotografii Dziecięcej znalazłam dawano temu, chyba zaraz po powrocie z
urlopu macierzyńskiego. Zachwyciły mnie wtedy zdjęcia robione przez jej
kursantki, zwłaszcza, że wyraźnie widoczny był progres pomiędzy zdjęciami
zgłoszonymi jako początkowe i tymi wykonanymi na przestrzeni kilku miesięcy od
rozpoczęcia nauki. Na zdjęciach zmieniała się nie tylko technika, umiejętność
obróbki zdjęć, wyczucie chwili, nastrój zdjęcia, czy spojrzenie na modela czy
otoczenie ale przede wszystkim opowieść, jaka za nimi stała. Zdjęcia z poziomu
„rejestracji tu i teraz” przechodziły na poziom „opowieści o tu i teraz”. Na
nowszych zdjęciach widoczne były cudownie uchwycone chwile wspólnych zabaw, w
których ciągle pobrzmiewał radosny śmiech, moment zatrzymania i skupienia, jaki
może być udziałem tylko dzieci, zdziwionych ciągle jeszcze nowym światem, czy
smutku, którego nie nauczyły się jeszcze ukrywać. W Akademii przekonuje mnie również podejście jej twórczyni
do kobiet, chcących uczyć się fotografowania. Jest w pełni profesjonalne, ale
jednocześnie „ludzkie”, ciepłe i pełne zrozumienia. Dla zainteresowanych na
stronach Akademii podane są wszystkie niezbędne informacje, nic tylko zapisać
się i brać się do nauki ;-)
Dzięki kursowi będę mogła
sprawdzić, czy to co czuję trzymając w rękach aparat, albo oglądając tysiące
zdjęć w albumach, Internecie, czy różnych wydawnictwach książkowych jest tylko
chwilowym kaprysem mojej słomianej natury, czy też odnalezioną formą wyrazu,
która pozwoli opowiadać o moim świecie bardziej wieloznacznym językiem, jakim
jest obraz. Nie powiem, kiedy zacznę kurs, pewnie jeszcze chwilę przyjdzie mi
na to poczekać, mam jednak cichą nadzieję, że w pewnym momencie będzie to choć
odrobinę widać ;-)
Blueme
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz