poniedziałek, 1 października 2012

No ustaw się…!


W fotografiach jest coś takiego, co powoduje, że mam ściśnięte gardło a z oczu leją się łzy me czyste rzęsiste ;-) Leją się, bo tak intensywnie patrzę, że nawet mrugać przestaję, żeby nie stracić nic z obrazu. I pomyśleć, że jakiś czas temu fotografia mogła dla mnie nie istnieć, stanowiła raczej efekt męczącego obowiązku wystawania pod pomnikami, kamienicami, zamkami, na górskich szczytach i w innych miejscach uznawanych za atrakcje turystyczne. Uwierała jak czerwona pineska na mapie głosząca  - TU BYŁAM. Zamiast okoliczności, w jakich zostały zrobione zdjęcia, pamiętam wieczne kłótnie podczas rodzinnych wycieczek, kiedy ja chciałam chłonąć otoczenie, dotykać rozgrzanych kamieni mniej i bardziej starożytnych budowli, oglądać eksponaty w muzeum (o dziwo jako dziecko uwielbiałam muzea i na szczęście do tej pory je lubię, zwłaszcza zapach przechowywanych w nich wieków i ciszę), chciałam smakować dziwnie wyglądające potrawy, poobserwować ludzi, tak podobnych, a jednocześnie tak różnych, chciałam pozaglądać w okna, ale nie mogłam. Za moimi plecami, nad głową, tuż przy uchu wiecznie brzmiało: No ustaw się, tam pod tym pomnikiem/zamkiem/murkiem/itp. Stań prosto, stań ładnie (królestwo dla tego, kto powie, co to znaczy), nie wygłupiaj się, uśmiechnij się… A we mnie z każdą komendą coraz bardziej burzyła się krew. Ponadto TEN APARAT! Tata miał Zenita, a dla mnie wtedy szczytem marzeń był polaroid. Oczywiście teraz za staruszka Zenita i alchemiczne umiejętności zdobywane w ciemni wiele bym oddała, ale cóż mądry Polak po szkodzie ;-)

Korzystając z własnego doświadczenia, staram się robić Młodemu zdjęcia „przy okazji”, oczywiście często sama tę okazję stwarzając ;-) Niestety, co stwierdzam z żalem, za Młodym coraz bardziej nie nadążają ani moje umiejętności ani sprzęt, którym dysponuję, na szczęście jednak nadąża jeszcze wyobraźnia ;-) A że mam, jak już wspomniałam, naturę zadaniową, to zaczęłam szukać nowego aparatu oraz kursu, który poradziłby sobie z materią tak oporną, jak ja ;-) Aparat, już wiem, że będzie musiał poczekać, ale kurs jest w zasięgu możliwości. Akademię Fotografii Dziecięcej znalazłam dawano temu, chyba zaraz po powrocie z urlopu macierzyńskiego. Zachwyciły mnie wtedy zdjęcia robione przez jej kursantki, zwłaszcza, że wyraźnie widoczny był progres pomiędzy zdjęciami zgłoszonymi jako początkowe i tymi wykonanymi na przestrzeni kilku miesięcy od rozpoczęcia nauki. Na zdjęciach zmieniała się nie tylko technika, umiejętność obróbki zdjęć, wyczucie chwili, nastrój zdjęcia, czy spojrzenie na modela czy otoczenie ale przede wszystkim opowieść, jaka za nimi stała. Zdjęcia z poziomu „rejestracji tu i teraz” przechodziły na poziom „opowieści o tu i teraz”. Na nowszych zdjęciach widoczne były cudownie uchwycone chwile wspólnych zabaw, w których ciągle pobrzmiewał radosny śmiech, moment zatrzymania i skupienia, jaki może być udziałem tylko dzieci, zdziwionych ciągle jeszcze nowym światem, czy smutku, którego nie nauczyły się jeszcze ukrywać. W Akademii  przekonuje mnie również podejście jej twórczyni do kobiet, chcących uczyć się fotografowania. Jest w pełni profesjonalne, ale jednocześnie „ludzkie”, ciepłe i pełne zrozumienia. Dla zainteresowanych na stronach Akademii podane są wszystkie niezbędne informacje, nic tylko zapisać się i brać się do nauki ;-)

Dzięki kursowi będę mogła sprawdzić, czy to co czuję trzymając w rękach aparat, albo oglądając tysiące zdjęć w albumach, Internecie, czy różnych wydawnictwach książkowych jest tylko chwilowym kaprysem mojej słomianej natury, czy też odnalezioną formą wyrazu, która pozwoli opowiadać o moim świecie bardziej wieloznacznym językiem, jakim jest obraz. Nie powiem, kiedy zacznę kurs, pewnie jeszcze chwilę przyjdzie mi na to poczekać, mam jednak cichą nadzieję, że w pewnym momencie będzie to choć odrobinę widać ;-)

Blueme 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz