Kiedy przeczytałam, że dzisiaj jest Międzynarodowy Dzień Zwierząt od razu przypomniało mi się zwierzę, które naprawdę kochałam – kocica – Czarna Inez.
W rodzinnym domu miewaliśmy psy oraz okazjonalnie rybki, choć domowy survival
wytrzymywały tylko te najtwardsze – glonojady. Akwarystyka z jej pięknymi
podwodnymi ogrodami, zamieszkiwanymi przez tęczowych i egzotycznych mieszkańców,
pozostała na zawsze w sferze marzeń nieosiągalnych. Lepiej nam szło z psami. I choć
ostatnie lata spędziły z nami dwa kundle: Brutus - mieszanka wilka z dobermanem
(ten to miał charakter!) oraz Nuka – mieszaniec chyba wszystkiego, co miało
cztery łapy i zaliczało się do psów, znaleziona jako kilkudniowy szczeniak,
zimą, w śniegu pod garażami (nigdy nie przestanę się dziwić ludzkiej
bezduszności i okrucieństwu), to do rodzinnej legendy przeszedł ogromny,
długowłosy owczarek niemiecki o dźwięcznym imieniu: BAS.
Pies był rzeczywiście
wyjątkowy, choć pod tym stwierdzeniem różni członkowie naszej rodziny, zupełnie
co innego mieliby na myśli. Mama stwierdziłaby, że Bas WYJĄTKOWO dużo potrafił
pochłonąć. Pamiętam ogromne gary kaszy i mięsa gotujące się w naszej małej
blokowej kuchence oraz ogromne kości cielęce, których kawałki czasami
znajdowaliśmy za poduszkami, szafkami, czy w butach. Wilczur miał też WYJĄTKOWO
długą, piękną sierść, z którą walka o czystość i porządek była w zasadzie
skazana na niepowodzenie. Takie syzyfowe prace, tylko w mniejszej skali. Tata
natomiast, z całą pewnością wspomniałby o jego urodzie, wierności, posłuszeństwie
i przywiązaniu. Bas bowiem, jak to w stadzie, był bezwzględnie posłuszny przywódcy,
czyli tacie, po prostu go uwielbiał. Gdy tata wychodził, pies kładł się pod
drzwiami, nos wtykał w szczelinę i cicho skomlał. Nie ruszał się spod drzwi,
nawet na jedzenie, dopóki nie usłyszał na klatce schodowej charakterystycznych
kroków stóp obutych w lekarskie klapki. Wtedy to zaczynał się WYJĄTKOWO
cieszyć. Ślady jego szalonej radości, widać było w całym mieszkaniu, na wszystkich ścianach, drzwiach i wielu, bardzo
wielu naszych ubraniach ;-) Czasami zdarzało się, że drzwi od mieszkania nie
domknęły się, albo Bas skoczył na nie tak umiejętnie, że je sobie otworzył,
albo po prostu wyrywał nam się z rąk na
spacerze i mogliśmy obserwować kolejną z jego wyjątkowych cech – WYJĄTKOWĄ wytrzymałość.
Bas bowiem nie uciekał z potrzeby wolności, ani nawet zwierzęcego popędu, on
uciekał z miłości – z miłości do mojego taty. Jak tylko udało mu się uciec z
domu, natychmiast węszył i biegł w stronę, gdzie przed chwilą mignęła tablica
rejestracyjna naszego samochodu. Były to czasy bez telefonów komórkowych, więc zanim tata
zauważył, że ściga go wielki, podpalany owczarek, to był już w połowie drogi do
ośrodka zdrowia, czyli dobre kilka kilometrów od domu. Na szczęście takie
eskapady nie odbywały się często, ale do dziś nie potrafię zrozumieć, jak to
się działo, że Basa nigdy nie potrącił samochód, albo, że nigdy się nie zgubił.
Natomiast dla mnie i mojego o dwa lata młodszego brata, imię Bas stanowi synonim
WYJĄTKOWEJ siły i WYJĄTKOWEGO sprytu. Ten niezwykły pies potrafił rozerwać
każdą, powtarzam KAŻDĄ obrożę i zdjąć KAŻDY kaganiec. Obroże pękały nie
wytrzymując siły, z jaką ciągnął, gdy on biegł na powitanie swojego Pana, a my
staraliśmy się go przytrzymać na spacerze, dla nas często kończyło się to
zaryciem nosem w ziemi i obiciem rzepek kolanowych, o siniakach i zadrapaniach
nie wspominając ;-) Kagańce natomiast służyły Basowi, zgodnie ze swoim przeznaczeniem, maksymalnie dwa dni. Po upływie tego czasu Bas rozpracowywał model kagańca i
albo uczył się go zdejmować, albo przegryzać. Nie znaleźliśmy kagańca, którego
zabezpieczeń ten niesamowity pies by nie przeszedł ;-)
I o ile Basa
wspominam rzeczywiście jak legendę, to miejsce szczególne w moich wspomnieniach
i sercu zajmuje Czarna Inez. Kocica, która sama mnie wybrała i z którą do samego końca łączyła
nas szczególna więź. Znajoma, która miała koty i której kotka właśnie się
okociła, dała mi dobrą radę. Powiedziała, że muszę być cierpliwa i pozwolić
kotu mnie wybrać, wtedy będę w nim miała prawdziwego przyjaciela. Cierpliwość
nie była moją mocna stroną, zresztą teraz też nie jest, a wtedy miałam piętnaście
lat i bardzo chciałam mieć kota. NATYCHMIAST!!!! Choć wbrew sobie, to jednak jej posłuchałam. Usiadłam nieopodal
koszyka, w którym leżała Kizi, mama Inez, z pięcioma kociakami. Kociaki, kiedy
tylko się najadły, zaczęły wytaczać się z koszyka, jak małe bączki aby poznawać otoczenie, co pewien czas któryś z nich do mnie
podchodził, wąchał i szedł dalej swoją drogą, eksplorować kącik z zabawkami lub stertę dziecięcych kocyków. Tylko Inez,
kiedy do mnie podeszła i obwąchała, zdecydowała się kontynuować swoją
wędrówkę po mojej nodze, a potem ręce. Skończyła ją w zgięciu mojego ramienia,
skąd najpierw słychać było ciche sapnięcia, a potem donośne mruczenie. Do dziś
pamiętam jej ciepły, mleczny zapach i miękkość puchowego futerka.
Spędziłyśmy razem 11 lat. W tym czasie na
świecie pojawiło się kilka miotów pięknych czarno-białych kociąt. Pierwszy
poród odbył się na moich stopach, kolejne zawsze w mojej obecności. Tego
pierwszego razu spieszyłam się do szkoły, kiedy Inez zaczęła rozdzierająco
miauczeć. Tak, jak to tylko koty potrafią. Wdrapywała się na moje stopy swoimi
czterema łapkami, z brzuchem przypominającym małą wazę, patrzyła mi w oczy i po
kociemu krzyczała z bólu i przerażenia. Byłyśmy same w domu, nie miałam
pojęcia, jak odbiera się kocie porody, jak odbiera się porody w ogóle, ale
miałam nadzieję, że natura sobie poradzi. Byłam przy niej, kiedy położyła się
obok by urodzić pierwsze kociątko, głaskałam ją po czarnym łepku i starałam się
ją uspokoić. Później swoje maluchy pozwalała dotknąć tylko mnie, pazurami i zębami odpędzając pozostałych członków rodziny
;-)
Wiele rzeczy
robiłyśmy razem, między innymi spałyśmy. Inez owijała się dookoła mojej szyi i
mruczała, czasami tak głośno, że dopóki nie zasnęła ona, ja również nie mogłam
zasnąć. Spędzałyśmy razem popołudnia i wieczory. Kiedy odrabiałam lekcje kładła
się na zeszytach, pod lampką albo wskakiwała mi na plecy, układała się jak
kołnierz, z głową i ogonem na moich ramionach i bawiła się moimi włosami, lub usiłowała
zasnąć. Dawała mi buziaki, czasami tak bardzo dopominała się pieszczot, że
obawiałam się, że złamie sobie kark, trąc głową o moje kolana. Reagowała na
swoje imię, nieważne gdzie i jak daleko była, kiedy wieczorem wołałam ją do
domu, zawsze przybiegała. Doskonale też dawała sobie radę z naszymi psami,
które dość szybko nauczyły się, że tej czarnej damie należy zejść z drogi i to
jak najszybciej. Mogła jeść z ich misek, chodzić po pokojach i tylko czasami
musiała psom przypominać, kto tu rządzi ;-)
Była
prawdziwą damą. Któregoś dnia odeszła na nocne łowy i już nie wróciła. Ludzie
mówią, ze koty odchodzą żeby umrzeć samotnie. Mam nadzieję, że nie była
samotna.
Blueme
Ps. Młody też lubi zwierzątka ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz