Patrzę na Małego, siedzącego
jeszcze w łóżku, jak zwykle ze zdjętymi skarpetkami, zwichrzonymi włosami,
pachnącego snem i ciepłem małego, rozciągającego się leniwie ciałka i
dyskretnie ocieram łzy. Co prawda nie mamy już czasu, za chwilę kolejny dzień
ruszy z kopyta, ale chcę choć jeszcze przez chwilę zatrzymać poranek.
- Może chciałbyś jeszcze pospać
albo poleżeć w łóżeczku, ja się ubiorę, zrobię śniadanie i przyjdę po ciebie,
co? – składam mu propozycję, jaką sama chciałabym usłyszeć.
- Nie, ja idę tam. Ja chcę pisiać!
– Młody w ułamku sekundy wstaje i jest gotowy do wyjścia z pokoju.
Senna atmosfera znika w mgnieniu
oka i zastępuje ją pełna mobilizacja. Wyciągając Młodego z łóżka, nieroztropnie
cieszę się, że zajmie się przez chwilę sobą i da mi jeszcze chwilę na te
wszystkie sprawy, którymi KONIECZNIE trzeba zająć się przed wyjściem do pracy,
np.: powieszenie prania, makijaż, małe prasowanie (bo wybrana wieczorem bluzka,
rano do niczego nie pasuje), o ewentualnym śniadaniu, ubraniu i nakarmieniu
Malucha nie wspominając. Młody siada przy stole (nawet świnka Pepa nie jest w
stanie odwieść go od pomysłu na poranne rysowanie), rozgląda się dookoła i:
- Mamuuuuuuu, pisianie! Nie ma?!
- Zaraz Ci przyniosę – odkrzykuję
z łazienki, plując dookoła pastą do zębów, no tak, lustro znowu do umycia.
Kończę mycie zębów, wycieram
twarz, przyglądam się workom pod oczami i nagle nieruchomieję. Pod piżamą serce
wali mi jakbym przebiegła maraton - coś jest nie tak, jak powinno. Tylko
co? Mijają jeszcze dwie cenne sekundy i
już wiem – w domu panuje idealna CISZA. A każdy wie, co oznacza cisza w wypadku
dwuipółlatka. Biegnę do pokoju, rozglądam się dookoła, a Młodego nie ma.
Systematycznie przeglądam pomieszczenia, ciągle z miernym skutkiem, a
wczorajsza podchodzi mi do gardła.
- Tomi! Tomi! – wołam, starając
się nadać głosowi ton radosnej ciekawości, chociaż z minuty na minutę jest to
coraz trudniejsze.
- Coooooo? – słyszę głos Młodego
i jak najszybciej wracam do pokoju, w którym go … nie ma. Stoję
zdezorientowana.
- Tomi, gdzie jesteś?! – coraz
słabiej udaje mi się ukryć strach w głosie.
- Tuuuuuuuuuu – pada lekko
stłumione z mojej lewej strony, po której mam tylko (aż) kominek.
Wyglądam zza
kominka i widzę Młodego wiszącego pupą około 50 cm nad podłogą. Nogami
stoi na najniższej kominkowej półce, a jedną ręką trzyma się półki powyżej
(półka jest szersza od tej poniżej o około 20 cm , więc Młody w zasadzie
wisi na rękach), drugą ręką sięga po pojemnik z kredkami i pisakami. Widzę, jak
palce systematycznie przesuwają mu się ku krawędzi półki i za chwilę spadnie.
Najspokojniej, jak tylko mogę, podchodzę do niego i biorę na ręce.
- Mamuuuuuuuu, pisianie.
- Już biorę, usiądziesz przy
stole i porysujesz chwilę, a ja się ubiorę i przygotuję ubrania dla Ciebie,
tak? - pytam wypuszczając z siebie powietrze.
- Tak – zgodnie potakuje Maluch i
już sięga po swój ulubiony żółty pisak.
Ok., mam chwilę dla siebie. Wracam do łazienki. Po 10 minutach wychodzę ubrana i z makijażem. Po drodze
zabieram ubrania dla Młodego i wracam do pokoju, z którego tym razem bez
przerwy słychać uspakajające odgłosy podnoszenia i opuszczania pisaków,
otwierania skuwek i rysowania po kartonie. Uśmiechnięta podchodzę do Malucha i
zamieram, tym razem z wrażenia. Dłonie, przedramiona i twarz Mikrusa pokryte są
pieczątkami z tuszu i pisaków.
- Dostałem nagrodę** – dumnie
informuje mnie mój dwuipółlatek, w odpowiedzi na malujące się na mojej twarzy
nieme pytanie.
Ubierając Młodego do przedszkola
zastanawiam się już tylko nad dwiema rzeczami:
- Jak będą wyglądały twarze cioć w przedszkolu ;-)
- i gdzie postawią mu kolejne pieczątki?
**w przedszkolu dzieci za dobre zachowanie dostają małe
pieczątki na rączkach.
Blueme
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz