środa, 13 lutego 2013

Znowu się spóźnię!


Jechałam do domu tak szybko, jak tylko mogłam, niestety im bardziej dociskałam pedał gazu, tym szybciej przeskakiwały minuty w samochodowym zegarku. - Znowu się spóźnię – warknęłam do siebie, jakby to miało mi w czymkolwiek pomóc. Nie odrywając rąk od kierownicy, bezgłośnie modliłam się, żeby nic mi nie wyskoczyło pod koła, a te ostatnie zgodnie z obietnicą producenta opon, trzymały się nieoblodzonej nawierzchni na całej swojej rozpędzonej powierzchni.

Bo prawda wygląda tak, że od pewnego czasu nie mogę wrócić do domu przed wieczorną kąpielą Młodego. Niby nic takiego, tylko:
1. z pracy do tramwaju,
2. z tramwaju do samochodu,
3. z samochodu do domu, ale …

(podobno po „ale”, to co przed „ale” przestaje się liczyć) muszę jeszcze kupić:

- chleb – ale tylko ten na zakwasie – wiejski – 1 sklep,
- mięso – ale tylko sprawdzone i dobre – 2 sklep,
- warzywa – wyłącznie w sklepiku po drodze do domu, bo tylko tam są świeże – 3 sklep,
- serki homogenizowane - tylko Rolmleczu – sprzedawane tylko w jednym miejscu po drodze – 1 sklep,
- mleko – o matko! Co dwa dni kupuję 4 litry i znika! No dobrze, nie znika, ginie w mlecznej piance w cafe latte oraz w drinku proteinowym, ale żeby wypijać 4 litry w 2 dni?! Muszę ze sobą porozmawiać i to poważnie! – 1 sklep,
- i jeszcze prezent dla koleżanki Młodego z przedszkola, która jutro obchodzi urodziny i lubi pluszaki - 4 sklep,
- i bilety na kameralny teatrzyk -  bo już najwyższy czas zacząć edukację teatralną Młodego – Kawiarnia artystyczna,
- i jeszcze sprawdzić dla koleżanki, czy w moim L. jest tunika z oferty promocyjnej i wreszcie spieszyć się do domu, bo niedługo Młody zapomni, jak wyglądam.

Codziennie, z chwilą porannego otwarcia oczu, z normalnej swojej formy – nieskończoności - czas kurczy mi się do rozmiarów ziarenka ryżu, na którym próbuję zapisać cały dzień. Staram się lepiej organizować sobie zajęcia i nie marnować ani minuty. Wyznaczam sobie limity czasowe: od tej do tej robię to, a od tej do tej robię co innego i trzymam się literalnie wyznaczonego harmonogramu. Zaczęłam AKTYWNIE korzystać z kalendarza, zarówno tego komórkowego, jak i tradycyjnego, choć do tej pory ten ostatni stanowił tylko i wyłącznie uroczy dodatek do torebki. Nie zwiedzam galerii handlowych, w tramwaju uczę się angielskiego, dojścia do przystanku traktuję jak trening wytrzymałościowy (ze słuchawkami z angielskim na uszach) i nadal nie zdążam być na tyle wcześnie w domu, by wieczorem pobawić się z Młodym. Dokładnie tak, jak wczoraj.