- Mamu, boli. Czoło boli. Mamu, pupa boli. Maaaamuuuu, ręce
bolą.
Ignorując głośne „AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA” rozlegające się w mojej głowie, starałam się przeszukując minione godziny, zgadnąć co się dzieje. Jedyne, co mi przyszło do głowy to: trzydniówka oraz grypa, z tymże ta ostatnia była bardziej prawdopodobna. Zmierzyłam temperaturę i specjalnie nie dziwiąc się wyświetlonej na termometrze trzydziestce ósemce, sięgnęłam po najbardziej znienawidzony przez dzieci oręż w walce z chorobą – czopek! Rozrywając zębami metalowe opakowanie naboju i plując dookoła resztkami folii aluminiowej, jednocześnie prowadziłam w duchu dyskusję z moim tatą, na temat zasadności podawania środków przeciwbólowych i przeciwgorączkowych, gdy temperatura nie przekroczyła 38,5 stopnia.
- Poczekaj, nie spiesz się, poobserwuj – z troską ale też z
lekką nonszalancją upominał mnie głos ojca, zawieszony gdzieś pomiędzy moimi
uszami.
- Na co mam czekać? – pytam zaczepnie – aż Mały będzie
półprzytomny?
- Daj mu czas, niech organizm najpierw sam powalczy. – nadal
spokojnie, lecz z nutką zniecierpliwienia odpowiada głos.
- Niby racja, ale jak nie przekroczy tej magicznej granicy? Mały nie wie
co ze sobą zrobić, nie może znaleźć sobie miejsca, wszystko go boli. A ja? Ja
nie mogę mu pomóc! – nie udało mi się ukryć ledwie słyszalnej paniki.
- Połóż mu kompres na czoło. - autorytarnie odpowiada głos.
Kompres? Trzylatkowi? On nie ma czasu czekać! Dla niego
rozwiązania długoterminowe są nie do przyjęcia! On chce ode mnie pomocy TU i
TERAZ! Patrzę na zegarek. Dochodzi 00:30. Za 5 godzin wstajemy. Przytulam
rozpalonego Malucha, czując w dłoni rozpuszczający się czopek. W sumie teraz
też jest do d… ale bardziej metaforycznie. Nerwowo wyciągam następny czopek,
tym razem jestem zdecydowana go użyć, bez zbędnych dyskusji. Gdzieś słyszę cichutkie: - A ty zawsze mądrzejsza od wszystkich! Żeby nie wdawać się w niepotrzebne
dyskusje rzucam stanowcze:
- Jest pierwsza w nocy, nie mamy siły czekać, ani on ani ja!
– i profilaktycznie zaczynam głośno w duchu nucić „Odę do radości”.
Jak łatwo było się domyślić, Młody nie jest zachwycony
ewidentnym pogwałceniem jego swobód obywatelskich i prawa do decydowania o
sposobach leczenia, umówmy się, kto by w jego sytuacji był? Trzymam w dłoni tę
jego małą pupkę (żeby czopek nie wyskoczył) i tłumaczę półprzytomnemu Malcowi,
dlaczego muszę to robić. Po chwili uspokaja się, wycisza i decyduje:
- Chcę spać, do łóżeczka.
Po chwili leży w łóżku, wtulony w poduszkę i coraz
spokojniej oddycha. Wychodzimy z pokoju (Szanowny M. też towarzyszy Maluchowi –
jest pierwszą osobą, którą Mały woła, gdy coś mu się dzieje), kładziemy się do
łóżka, gasimy światła i… słyszymy:
- Mamuuuuuuuuu! Jeść! Chcę bułę i serek!
No tak, temperatura spadła, pojawił się głód. Zwlekamy
się z łóżka, włączamy toster, podgrzewamy serek homogenizowany (a obiecałam
sobie, że nigdy nie zrobię tego mojemu dziecku!) i próbujemy nakarmić, coraz
bardziej ożywionego Malucha!
Młody swoje pierwsze śniadanie skończył jeść o 2:30 nad
ranem, w tym czasie trzeba było:
- wytrzeć podłogę w pokoju – ponieważ końcówka serka spadła
i roztrysnęła się po całej podłodze,
- zmienić piżamy – patrz powód powyżej,
- umyć klapki – tak, tak, powód jak powyżej,
- opanować chęć mordu na Młodocianym – bieganie po pokoju o
drugiej nad ranem, zabawy balonem oraz odmowa pójścia spać bez dokończenia
kolacji, potrafią świetnego wyprowadzić z równowagi, a my święci nie jesteśmy,
o nie,
- wmówić sobie, że jedna doba z trzema godzinami snu nas nie
zabije, no tak ale na pewno też nie wzmocni.
Epilog:
Siedzę teraz przed komputerem, kaszlę próbując nie wypluć
płuc i czuję wpełzającą na moje plecy gorączkę. Oczy zachodzą mi mgłą, mam
zaniki pamięci i koordynacji, a także rozglądam się za łóżkiem. Nic z tego,
jestem w pracy. I zastanawiam się nad jeszcze jednym, jak się leczyć, doustnie,
czy…?
Blueme
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz