Zmagam się z Duchem i Materią i sama nie wiem z czym
bardziej.
Po wielu latach absolutnego
zastoju, postanowiłam wziąć się w karby i podszkolić angielski. Ci, którzy
znają mnie nieco lepiej, wiedzą, że „podszkolić” można w tym wypadku traktować
jako pewnego rodzaju komplement. Zajęcia nie tyle są pomocą w cyzelowaniu
języka, ile przypominają połączenie pracy w kamieniołomach z pracą w kopalni. Z
trudem i niewiarygodnym wysiłkiem wyciągam na światło dzienne wiadomości pogrzebane
w czeluściach mojego umysły w okresie kredy. Kiedyś, dawno, dawno temu było to
bogactwo wiedzy o języku, jego niuansach, odcieniach, historii, teraz jest to
twardy pokład kamienia, ledwo przypominający dawną świetność. Duch, na początku
ochoczy, miałam przecież przekonanie, że robię coś dla siebie i to w dodatku
coś istotnego i być może mającego w przyszłości wpływ na moje życie, po kilku
tygodniach nauki nieco oklapł, żeby nie powiedzieć, że usiadł przy stole,
podparł głowę rękoma i tępo zapatrzył się w dal. Bez względu na moje wysiłki
zupełnie nie reagował na jakiekolwiek perswazje, tłumaczenia, argumenty, w
końcu na prośby i rzewnie lane łzy. Zaparł się w swojej tępocie i siedział nie
zwracając na mnie uwagi. Po kilku bezskutecznych próbach racjonalnego perswadowania,
postanowiłam użyć argumentu koronnego. Wyciągnęłam zapłacone za naukę rachunki,
dodałam do nich rachunki za kawę i koktajle oraz inne konieczne dodatki, jakie kupowałam ucząc się do zajęć w
pobliskiej kawiarni i położyłam mu je przed nosem. Przez chwilę sądziłam, że
wszystko stracone, że oczekiwanej reakcji nie będzie, że poczucie
przyzwoitości, świadomości inwestycyjnej oraz zwykłego wstydu za brak ambicji
nie przebiją się przez otumaniony rezygnacją umysł, ale… po kliku sekundach oko
lekko mu drgnęło, po chwili nieznacznie spojrzał w dół, jakby nadal nie widząc
leżącej przed nim mojej ostatniej deski ratunku, aż w końcu z westchnieniem
rezygnacji odsunął rachunki, powłóczystym ruchem sięgnął przed siebie i po
chwili trzymał w drżących dłoniach podręcznik do angielskiego, nerwowo
rozglądając się za słuchawkami.
I tu dochodzimy do Materii.
Choćbym nie wiem, jak się starała, materia zawsze staje mi okoniem.
Rozpoczynając kurs, zdecydowałam się na nie stosowaną przeze mnie wcześniej
metodę, od razu dodam, że nie polega ona na wygodnym leżeniu w fotelu ze
słuchawkami na/w uszach, czujnikiem w nosie i głębokim przekonaniem, że tylko w
fazie relaksu mogę przyswoić wiedzę.
Skądinąd jest to teza, którą
systematycznie podważają między innymi studenci na całym świecie, którzy w
kondycji dalekiej od odprężenia nie tylko uczą się do egzaminów ale, co
ważniejsze, je zdają. Sama pamiętam obłęd w oczach (czy aby tylko w oczach),
nieprzespane noce, godziny strachu, stresu, panicznego i nie do opanowania lęku
przed salą egzaminacyjną. Do tej pory wspominam egzamin z gramatyki
historycznej z profesorem, który od lat miał wyrobioną na uczelni opinię
fanatyka i pasjonata wykładanej przez siebie dziedziny. Jego asystencji
patrzyli na nas, studentów IV roku, jak na baranki prowadzone na rzeź, gdy po
kolei znikaliśmy za białymi, drewnianymi drzwiami sali na drugim piętrze, by po godzinie
wyjść stamtąd, w zależności od pierwotnej kondycji psychofizycznej: szybko,
słaniając się, przy pomocy dwóch koleżanek lub mechanicznie, nie pamiętając
niczego, co wydarzyło się za zamkniętymi z lekkim skrzypnięciem drzwiami.
Na egzamin siłą zaciągnęła mnie moja ówczesna najbliższa przyjaciółka, zaciągnęła, bo sama pewnie bym się nie zdecydowała dobrowolnie na tak potężną dawkę stresu, w mojej opinii porównywalną w skutkach do skutków promieniowania po katastrofie w Czarnobylu. W pobliży sali egzaminacyjnej wszystko co żyło, padało pokotem. Mimo, że znając zasady profesora (pytał w kolejności zapisów na listę obecności wystawianą przed godziną rozpoczęcia egzaminu), wstałyśmy przed świtem, aby zająć odpowiednie miejsca, jak najbliżej początku listy (wydawałoby się, że nam się to udało, byłyśmy odpowiednio 10 i 11), to jednak nie przewidziałyśmy czasu trwania egzaminu, a ten dla każdego, niezależnie od wieku, pochodzenia i przekonań religijnych trwał równo godzinę! Łatwo policzyć ile dla nas trwała gehenna. Egzamin zaczął się o 9:00, my byłyśmy na uczelni przed 7:00, na egzamin wchodziłam o 19:00. Pytam, kto by to wytrzymał? A jeśli nawet, to w jakiej formie fizycznej i umysłowej? Odpowiadam, fizyczna była niezła, udawało mi się chodzić, a nawet wydawać podstawowe dźwięki przypominające mowę, z umysłową było dużo gorzej. Po formalnościach (imię/nazwisko/nr indeksu/proszę wziąć podręcznik do ręki) przyszedł czas na sprawdzenie mojej wiedzy – wiedzy? Jakiej wiedzy? W głowie było tak pusto, że aż huczało, stres hulał po ciele, zahaczając o poszczególne organy i wprawiając mnie co najmniej w zakłopotanie. Nie słyszałam zupełnie nic, jakby ktoś odłączył mi fonię, pozostawiając zamgloną wizję. Na zmianę: ćwiczyłam mięsień Kegla i wycierałam lejące się z moich oczu łzy. Profesor wydawał mi jakieś polecenia, których nie słyszałam. Z lekkim przerażeniem ale też z fascynacją patrzyłam na jego ruszające się, nieme usta oraz na zmianę na Kazania Świętokrzyskie (w oryginalnym zapisie z końca XIII lub z XIV wieku) i nie rozpoznawałam zupełnie niczego, ani słowa. Gdy wreszcie odzyskałam zdolność myślenia przez moją zmęczoną głowę przetaczały się tylko dwa zdania - „Skończ to i oblej mnie! Daj mi odpocząć!” Ta mantra uspokoiła mnie na tyle, że po chwili znowu zaczęły docierać do mnie dźwięki, dzięki którym usłyszałam wolno artykułowane przez profesora pytanie – „Co odpowiada na pytanie: Kto? Co?” „Mianownik” – odpowiedziałam mechanicznie i umilkłam. Nie wiem, kto z obecnych w „Sali przesłuchań” był bardziej zakłopotany, ja, czy komisja egzaminacyjna. Profesor popatrzył na mnie nie jak profesor, lecz jak człowiek i spytał:
Na egzamin siłą zaciągnęła mnie moja ówczesna najbliższa przyjaciółka, zaciągnęła, bo sama pewnie bym się nie zdecydowała dobrowolnie na tak potężną dawkę stresu, w mojej opinii porównywalną w skutkach do skutków promieniowania po katastrofie w Czarnobylu. W pobliży sali egzaminacyjnej wszystko co żyło, padało pokotem. Mimo, że znając zasady profesora (pytał w kolejności zapisów na listę obecności wystawianą przed godziną rozpoczęcia egzaminu), wstałyśmy przed świtem, aby zająć odpowiednie miejsca, jak najbliżej początku listy (wydawałoby się, że nam się to udało, byłyśmy odpowiednio 10 i 11), to jednak nie przewidziałyśmy czasu trwania egzaminu, a ten dla każdego, niezależnie od wieku, pochodzenia i przekonań religijnych trwał równo godzinę! Łatwo policzyć ile dla nas trwała gehenna. Egzamin zaczął się o 9:00, my byłyśmy na uczelni przed 7:00, na egzamin wchodziłam o 19:00. Pytam, kto by to wytrzymał? A jeśli nawet, to w jakiej formie fizycznej i umysłowej? Odpowiadam, fizyczna była niezła, udawało mi się chodzić, a nawet wydawać podstawowe dźwięki przypominające mowę, z umysłową było dużo gorzej. Po formalnościach (imię/nazwisko/nr indeksu/proszę wziąć podręcznik do ręki) przyszedł czas na sprawdzenie mojej wiedzy – wiedzy? Jakiej wiedzy? W głowie było tak pusto, że aż huczało, stres hulał po ciele, zahaczając o poszczególne organy i wprawiając mnie co najmniej w zakłopotanie. Nie słyszałam zupełnie nic, jakby ktoś odłączył mi fonię, pozostawiając zamgloną wizję. Na zmianę: ćwiczyłam mięsień Kegla i wycierałam lejące się z moich oczu łzy. Profesor wydawał mi jakieś polecenia, których nie słyszałam. Z lekkim przerażeniem ale też z fascynacją patrzyłam na jego ruszające się, nieme usta oraz na zmianę na Kazania Świętokrzyskie (w oryginalnym zapisie z końca XIII lub z XIV wieku) i nie rozpoznawałam zupełnie niczego, ani słowa. Gdy wreszcie odzyskałam zdolność myślenia przez moją zmęczoną głowę przetaczały się tylko dwa zdania - „Skończ to i oblej mnie! Daj mi odpocząć!” Ta mantra uspokoiła mnie na tyle, że po chwili znowu zaczęły docierać do mnie dźwięki, dzięki którym usłyszałam wolno artykułowane przez profesora pytanie – „Co odpowiada na pytanie: Kto? Co?” „Mianownik” – odpowiedziałam mechanicznie i umilkłam. Nie wiem, kto z obecnych w „Sali przesłuchań” był bardziej zakłopotany, ja, czy komisja egzaminacyjna. Profesor popatrzył na mnie nie jak profesor, lecz jak człowiek i spytał:
– „Ile Pani czekała na egzamin?”
– „12 godzin” – odpowiedziałam
zgodnie z prawdą
- „Przyjdzie pani jutro na dyżur
na 9:00?”
- „Przyjdę” – odpowiedziałam
mechanicznie.
- „Zda pani jutro egzamin?”
- „Zdam” – potwierdziłam, nie
widząc, co potwierdzam.
- „To do jutra, proszę nie
zapomnieć indeksu” – uśmiechnął się, podał mi indeks i wskazał drzwi.
Wyszłam oszołomiona. Dopiero za
drzwiami dotarło do mnie co się stało: nie zdałam egzaminu, a kolejnego dnia
czekała mnie powtórka z rozrywki. Spytałam przyjaciółki czego mam się uczyć?
Niczego, idź spać. Poszłam.
Następnego dnia egzamin zdałam na
4+, jak na egzamin z gramatyki historycznej było to porównywalne do zdobycia
Mont Everestu zimą, bez maski tlenowej i rękawiczek ;-)
Wracając do mojego angielskiego. Metoda polega na
zanurzeniu w języku i uczeniu się go w podobny sposób, jak robią to dzieci,
przez uczenie się całych fraz oraz zasad gramatyki automatycznie. Łatwo
powiedzieć, trudniej zrobić. Pomagać mają w tym:
- profesjonalny lektor – jest!
- podręcznik – jest!
- nagrania – są!
Z trzech powyższych, tylko lektor
jest elementem (Panie Andrzeju, przepraszam za uprzedmiotowienie) stałym i
niewzruszonym. Jak bardzo niewzruszonym pewnie kiedyś jeszcze napiszę.
Pozostałe dwa elementy to zabawki i szpicle Materii. Podręcznik, ma
niezrozumiały przeze mnie zwyczaj zostawania w domu, samochodzie, wspomnianej
kawiarni albo w domu, gdy akurat byłby potrzebny gdzie indziej. Nagrania
natomiast wykorzystują wszystkie możliwe okoliczności, by nie być
przesłuchanymi/użytymi. Zazwyczaj:
- nie mogę znaleźć ich na dysku
twardym – choć sama kilkukrotnie zapisywałam je w nowym folderze,
- nie mogę odtworzyć ich w
samochodzie – bo kolejna, piąta z kolei wypalona płyta nie działa,
- nie mogę przegrać ich na mp3 - bo
gdzieś mi się zapodział sprzęt, jedyna działająca słuchawka właśnie straciła
gąbeczkę ochronną i trzeszczy niemiłosiernie, a dodatkowo wypada z niej głośnik,
- kolumny, którymi dysponuję są
natomiast tak ciche (tak, wiem, że głośność można regulować potencjometrem), że
gdyby czytano tekst po hebrajsku nie zauważyłabym różnicy.
Wszystkie wspomniane okoliczności
sprawiają, że zastanawiam się, czy świat nie chce mi czegoś powiedzieć. Tylko
czego? Angielski, to dziś podstawa i nawet nie wypada wpisywać tego do CV.
Lektor owszem, owszem interesujący, ale zdeklarowanie zajęty, metoda jeszcze
przeze mnie nie sprawdzona, więc o podważaniu jej działania, nie może być mowy…
O co więc chodzi?
Może właśnie o wstyd, że mimo
wszystko, muszę „szlifować” język, choć kiedyś władałam nim niezgorzej, może o
wyrzuty sumienia, że zamiast bawić się z synem, ślęczę nad książką i do
znudzenia powtarzam słówka, może o świadomość, że dom leży odłogiem, a ja do
23:00 włóczę się po polskich drogach wracając w deszczu i gradzie z lekcji, może
o konieczność wyboru jednej potrzeby z wielu i braku przekonania, że wybrałam
tę najważniejszą, a może wreszcie o to, że po raz kolejny przyglądam się w
łazienkowym lustrze swoim włosom i zaprzeczając faktom, powtarzam patrząc sobie
prosto w oczy, że jeszcze może być!? A może …
Ps. Dla Wszystkich, którzy
jeszcze nie czytali, nie słuchali – POLECAM – „Dziennik” J.Pilcha,
absolutna rewelacja, a jeżeli chcielibyście arcydzieła – to posłuchajcie
wspomnianego „Dziennika” w wersji audiobook, w wykonaniu niekwestionowanego mistrza
interpretacji Krzysztofa Gosztyły.
Pytanie jak ile wspólnego z oporem materii ma Dziennik Pilcha:) A na poważnie to nie wiem do końca, która to metoda, ale generalnie uczenie się języka tak jak robią to dzieci wcale nie jest szybkie. Dlaczego? Ano trzeba uczciwie policzyć ile te dzieci się tego języka uczą w warunkach naturalnych. Ile? Ano brutalnie dużo - kilka godzin dziennie przez kilka lat i już płynnie mówią, trochę dziecinnie wprawdzie, zasób słów tez nie powala u takiego pięciolatka, ale płynnie. Dlatego jednak nie ma co się na te reguły gramatyczne obrażać. A generalnie każda metoda jest dobra o ile wciąga nas na tyle, by uczyć się codziennie. Bo jedyny wstyd to nic nie robić. A dom? Niech leży odłogiem. Życie na prawdę nie polega na sprzątaniu:)
OdpowiedzUsuńKaro, dzięki ;-)) Co do Pilcha, to, uwierz mi, że on w swoim dzienniku codziennie zmaga się z duchem i materią, moje zmagania, to przy jego wojnach - pikus, o, przepraszam Pan Pikus ;-))))) Co do nauki, to całkowicie się z Tobą zgadzam - wstydem byłby odpuszczenie - a ja przy okazji dobrze się bawię ;-)
OdpowiedzUsuń